– Nie, jeszcze coś… – Wirth się zawahał.
– No mów! – Mock się niecierpliwił.
– Powiedziałem, że czasami policjant i bandyta to jedno.
– Święta prawda – rzucił Domagalla znad gazety.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do pierwszej po południu
Woźni Bender i Handke długo się zastanawiali, czy wpuścić kolejnego przybysza. Nie wzbudzała w nich wątpliwości jego osoba – dobrze go znali – lecz jego stan. Wachmistrz kryminalny Kurt Smolorz nie zionął alkoholem, lecz chwiał się na nogach i uśmiechał głupkowato. Woźni zatrzymali Smolorza w swoim kantorku, postawili przed nim dymiący kubek herbaty, stanęli koło bariery i zaczęli się naradzać cichymi głosami.
– Utrwalił kaca piwkiem – mruknął Handke do Bendera.
– Dlaczego jednak od niego nie śmierdzi wódą?
– Cholera wie – odparł Bender. – Może się czegoś nażarł. Słyszałem, że pietruszka zabija wszelki odór.
– Tak – ulżyło Handkemu. – Nażarł się pewnie pietruszki. Poza tym nie złamaliśmy nakazu zatrzymywania każdego pijanego policjanta. Ten wcale nie jest pijany, tylko jakiś taki…
– Masz rację – rozjaśniło się oblicze Bendera. – Skąd mamy wiedzieć, czy policjant jest pijany, czy jedynie w dobrym humorze? Tylko po chuchu. A jemu nie śmierdzi z mordy wódą…
– Najlepiej zadzwońmy po Mocka. – Handke się zasępił. – Nie po Ilssheimera. Ta zgaga nie znosi alkoholu. Ale Mock jest swój chłop. On zdecyduje, co zrobić ze swoim kolegą.
Jak postanowili, tak i zrobili. Po chwili Mock odrywał swojego podwładnego od kubka z herbatą i – dyskretnie go podtrzymując pod ramię – poprowadził w prawo, korytarzem do końca, gdzie mieściła się toaleta. W jednej kabinie ktoś był, o czym świadczył napis „zajęte” uruchamiany przez przekręcenie zamka od wewnątrz. Do drugiej weszli Mock i Smolorz. Stali w milczeniu i czekali, aż sąsiednia opustoszeje. Po chwili usłyszeli długo oczekiwany szczęk głowicy rezerwuaru i szum wypływającej z niego wody. Stuknęły drzwi kabiny, stuknęły drzwi do toalety, szczęknęły z wściekłości zęby Mocka.
– Gdzieś był, gnoju?! – warknął Mock. – Gdzieś się tak schlał?!
Smolorz usiadł na muszli i zapatrzył się w brunatną lamperię ściany. Milczał. Mock chwycił go za klapy marynarki, podniósł i przycisnął do ściany. Zobaczył roześmiane oczy z zaczerwienionymi białkami, wilgotne nozdrza i krzywe zęby. Po raz pierwszy zauważył, że Smolorz jest szpetny. Bardzo szpetny.
– Gdzieś był, skurwysynie?! – ryknął Mock. Uśmiech naciągnął różową skórę Smolorza, jasne piegi na policzkach przestały się wyróżniać, na wąsach bieliły się odrobiny pyłu, szyja wydzielała odległy zapach drogich damskich perfum. Smolorz był odrażający. Mock zamachnął się, lecz po sekundzie opuścił rękę. Wyszedł z kabiny i walnął jej drzwiami z taką siłą, że przeskoczyła tarcza zamka i nad klamką pojawił się napis „zajęte”. Smolorz usiłował otworzyć drzwi, ale serce zamka uległo silnemu odkształceniu i nie dawało się poruszyć. Rozległo się walenie w drzwi. Mock podszedł do zatrzaśniętej kabiny. Jego wypucowane buty głośno zastukały. Spod drzwi kabiny wysunęła się dłoń Smolorza. Na posadzce pojawiła się wizytówka.
– Tam byłem – rozległ się głos uwięzionego, a potem położył drugą wizytówkę. – A tu mieszkali zabici marynarze.
Mock podniósł obie. I na jednej, i na drugiej oprócz wydruku były odręczne notki. Na pierwszej ozdobionej herbem widniał napis: „Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse 13”, na odwrocie zaś wypisano polecenie okrągłym kobiecym pismem: „Proszę odwiedzić mnie dzisiaj w moim buduarze, w przeciwnym wypadku doręczyciel tego listu straci u mnie zatrudnienie”. Na odwrocie drugiej wizytówki z nadrukiem: „Dr Norbert Risse, organizowanie rozrywek i zabaw tanecznych, statek «Wölsung»„, Mock rozpoznał nierówne pismo Smolorza: „Czterej marynarze, Gartenstrasse 46”. Wyszedł z toalety i zapalił papierosa. Ruszył żwawo, czując, że jego płuca i głowa dobrze reagują na dziesiąty już dzisiaj przypływ nikotyny. Przechodząc koło stróżówki, powiedział do woźnych:
– Smolorz posiedzi trochę w kiblu. Nie najlepiej się czuje.
– Taka praca… – mruknął woźny Bender.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, trzy kwadranse na pierwszą po południu
Mock wszedł do swojego pokoju, wymachując wizytówką Norberta Rissego. Wirth i Zupitza wciąż siedzieli na ciężkich krzesłach. Zupitza dzierżył syfon i strzykał wodą sodową do wysokich szklanek. Jedną z nich podał Wirthowi, drugą – wchodzącemu właśnie Mockowi. Ten wychylił zawartość szklanki prawie jednym łykiem i rzucił wizytówkę Rissego na stół.
– Jedziemy tam – wskazał krótkim palcem adres nabazgrany przez Smolorza. – Zrobicie to, co wam powiedziałem, z jednym wyjątkiem: nie będziecie śledzić Rissego, tylko tego, kogo przesłucham pod tym adresem, rozumiecie? Na przykład dozorcę albo jednego z sąsiadów.
Za drzwiami prowadzącymi do gabinetu Ilssheimera słychać było gniewne łajania. Mock podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać.
– Co to za porządki, do cholery! – głos Ilssheimera był gruby i nabrzmiały od wściekłości. – Pan jest policyjnym gryzipiórkiem, Domagalla, i pan powinien pilnować porządku w naszym archiwum!
– Panie radco, ta dziwka mogła zrobić ten tatuaż niedawno – Mock wyczuł w głosie Domagalli silną determinację. – W naszym katalogu mamy układ alfabetyczny, według nazwisk, nie według znaków szczególnych.
– Wy nie macie pojęcia o naszym katalogu! – wrzasnął Ilssheimer. – Sam sporządzałem różne podkatalogi, między innymi katalog identyfikacyjnych znaków szczególnych. Prosił mnie o to Mühlhaus! Aby w razie problemów z identyfikacją ciała jakiejś prostytutki można było się odwołać do tego katalogu! A teraz, kiedy jakaś dziwka popełnia samobójstwo, Mühlhaus zwraca się do mnie i mówi: „Niech pan zajrzy do swojego świetnego archiwum i znajdzie mi dziwkę ze słoneczkiem wytatuowanym na tyłku”. I co? A ja mu mówię: „Niestety, panie radco, nie mam takiej, w moim archiwum panuje bałagan”.
Domagalla powiedział coś tak cicho, że Mock tego nie dosłyszał.
– Do jasnej cholery! – krzyknął Ilssheimer. – Nie mówcie mi tylko, że ta dziwka przyjechała tu na gościnne występy podczas wojny i dlatego jej nie ma w naszym archiwum! Podczas wojny ja tu pracowałem i porządnie prowadziłem rejestr!
Domagalla znów coś bąknął.
– Panie Domagalla… – Mock przyłożył ucho do drzwi. Ilssheimer syczał, co było dowodem najwyższego uniesienia. – Ja wiem, że w więziennym archiwum mają dokładne opisy wszystkich tatuaży…
Mock już więcej nie słyszał. Nie, to niemożliwe – pomyślał – to na pewno nie jest Johanna, kochanka dyrektora Wohsedta. Ona nie miała żadnych „gościnnych występów”, była porządną Penelopą czekającą na swojego Odysa. Kiedy ten nie wrócił z wojny narodów, dopiero wtedy zaczęła trudnić się nierządem. Na pewno nie siedziała w więzieniu, gdzie zrobiłaby sobie tatuaż na tyłku.
Postanowił zastosować swą niezawodną metodę, która dzisiaj poskutkowała w rozmowie z Ilssheimerem. Na pewno ta świnia ją dopadła – myślał – na pewno ją zabił, wykłuł jej oczy i powiesił; napawał się widokiem jej cierpienia; najpierw kazał jej napisać list do mnie, mówiąc, że to ją ocali, a potem jej łamał ręce i nogi tak jak marynarzom. Mocka osaczyły tak sugestywne obrazy, że aż się ich przeraził. Szarpnął nim dreszcz. Śmierć zajrzała mi w oczy, pomyślał.
Zapukał i – usłyszawszy głośne warknięcie, które zinterpretował jako „proszę” – wszedł do gabinetu szefa.
– Volens nolens podsłuchałem panów rozmowę – powiedział. – Przepraszam pana radcę, ale czy mogę dowiedzieć się czegoś więcej o tym samobójstwie?
– Mówcie, Domagalla – westchnął Ilssheimer.
– Dzwonił do mnie sekretarz kryminalny von Gallasen – powiedział Domagalla. – Został wysłany do samobójstwa. Prawdopodobnie prostytutka, sądząc po stroju i makijażu. Na pośladku ma więzienny tatuaż. Słoneczko z napisem: „Przy mnie zrobi ci się gorąco”. Przeglądam właśnie nasze archiwum, aby przyśpieszyć identyfikację zwłok.