Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina trzecia po południu
Na zalaną upalnym wrześniowym słońcem Schuhbrücke wyszedł wolno Eberhard Mock. Rozejrzał się dokoła i ruszył noga za nogą chodnikiem w stronę wielkiej bryły gimnazjum św. Macieja. Kasztany koło pomnika św. Jana Nepomucena nabierały nowej jesiennej barwy. Mock, kontemplując zmiany natury, wszedł do kościoła gimnazjalnego św. Macieja. Po chwili pod drzwiami, za którymi zniknął asystent kryminalny, stanął wysoki mężczyzna i począł podejrzliwie obserwować każdą zbliżającą się do kościoła osobę. W pewnej chwili do drzwi domu Bożego podeszła starsza jejmość ubrana na czarno. Mężczyzna zagrodził jej drogę.
– Dzisiaj kościół jest nieczynny – powiedział uprzejmie.
Starsza dama aż wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Po chwili doszła do siebie i powiedziała protekcjonalnym tonem:
– Mój dobry człowieku, przecież to nie sklep, by był czynny. Kościół jest zawsze czynny i zapewniam cię, że znajdzie się w nim miejsce i dla ciebie.
– Zmiatasz stąd sama, paniusiu, czy mam cię kopnąć w dupę? – zapytał równie uprzejmie kościelny cerber.
– Ty chamie! – wrzasnęła paniusia i obejrzała się dookoła. Nie widząc znikąd pomocy, odwróciła się i pomaszerowała w stronę Ursulinenstrasse, gniewnie zarzucając swym sporych rozmiarów zadem.
Podobny strażnik stał przy drzwiach zakrystii kościoła wychodzących do ogrodu gimnazjum. Nagle drzwi się otworzyły. Pilnujący ich człowiek ujrzał Mocka i proboszcza podających sobie dłonie. Po chwili Mock stanął obok strażnika.
– Nikogo? – zapytał.
– Nikogo – usłyszał.
– Duksch stoi koło głównego wejścia do kościoła. Powiedz mu, że jest wolny. Ty też możesz odejść.
Mock wyszedł wąską uliczką na Burgstrasse. Gimnazjalny pedel zamknął za nim bramę. Mock miał za plecami gmach gimnazjum, przed oczami – murek, za którym płynęła wolno mętna Odra. Patrzył przez chwilę na ruch uliczny na Burgstrasse. Po chwili przebiegł przez jezdnię, poszedł wzdłuż murka, obserwując na równi nurt Odry, jak i ludzi, którzy szli ulicą. Przy wejściu na most Piaskowy przystanął, oparł się o słup ogłoszeniowy zalepiony plakatami informującymi o seansach bezdotykowej telepatii Lo Kittaya i nieruchomo stał około dwudziestu minut. Wszyscy ludzie, których widział na Burgstrasse, zdołali już zniknąć, a Mock tkwił i lustrował wciąż wzrokiem ruchliwą ulicę. Nagle ruszył szybkim krokiem przez most Piaskowy. Minął kilka domów, młyn wodny Phönix i znalazł się na Wyspie Bielarskiej. Nie zwracając uwagi na tłumy gimnazjalistów od św. Macieja, odreagowujących w papierosowym dymie stresy wynikające z lichej wiedzy o równaniu elipsy i o funkcjach łacińskiego koniunktiwu, minął gorzelnię Henniga i wbiegł na kładkę prowadzącą na Matthiasstrasse. Kiedy tylko się znalazł na drewnianych deskach, za jego plecami pojawili się dwaj mundurowi policjanci. Swoimi masywnymi barami zatarasowali wejście na kładkę, nie wpuszczając nikogo, kto by chciał – podobnie jak Mock – przejść na drugą stronę rzeki. Mock przebiegł przez kładkę, doprowadzając ją do lekkich wibracji, po czym znalazł się na szerokim nadrzecznym bulwarze. Przy krawężniku stał duży horch. Mock wskoczył do samochodu i zapuścił silnik. Gwałtownie ruszył w stronę dymiącego w oddali browaru Schultheiss. Już miał pewność, że nikt go nie śledzi.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina piała po południu
Frenzlowi zdjęto kaptur z głowy. Zaczerpnął głęboko tchu i rozejrzał się dokoła. Był w półokrągłym pomieszczeniu, którego ceglane, nieotynkowane ściany oświetlone były przez dwa okienka. Siedział na prostym taborecie – jedynym sprzęcie w tym wnętrzu. W pierwszej chwili jego nieprzyzwyczajone do ciemności oczy wyłowiły dwa inne przedmioty, z których jeden Frenzel uznałby za szafę, drugi zaś – za niewysoki niciennik. Po chwili w kształcie szafy rozpoznał człowieka, który zastopował jego cios miotłą, w nicienniku zaś ujrzał niewysokiego furmana, usiłującego na jego podwórku załatwić małą potrzebę. Wyjął zegarek z kieszeni. Wskazówki oraz jego obolały grzbiet świadczyły niezbicie, że na trzęsącym się furgonie, a potem na wędrówce po niezliczonej liczbie stopni spędził trzy godziny. Wstał i rozprostował ramiona. Niezdecydowanie ruszył ku jednemu z okien. Szafa poruszyła się szybko. Frenzel zatrzymał się wystraszony.
– Niech obejrzy sobie panoramę miasta – odezwał się cicho drugi mężczyzna i wykonał kilka zagadkowych ruchów dłonią.
Frenzel podszedł do okna i zaparło mu dech w piersi. Jesienne pomarańczowe słońce podkreślało przysadzisty budynek kościoła Jana Chrzciciela na Hohenzollernstrasse, ślizgało się na kunsztownych gzymsach poczty i pałacyku Juventusu, zostawiając w miękkim cieniu okazałe kamienice otaczające secesyjnym wieńcem Kaiser-Wilhelm-Platz. Dalej wznosił się kościół Karola Boromeusza i skromne kamienice robotniczej dzielnicy Gajowice. Frenzel chciał teraz spojrzeć na wschód w stronę zalesionych cmentarzy za Lohestrasse, ale nie uczynił tego, ponieważ doszły do niego nowe dźwięki. Ktoś urywanym i zachrypniętym głosem wydawał jakieś polecenia i mruczał coś z akceptacją. Frenzel odwrócił się i w półmroku ujrzał dobrze zbudowanego mężczyznę w jasnym surducie i meloniku. Pod załamanymi skrzydłami lśniąco białego kołnierzyka wznosiła się gruba pętla jedwabnego krawata, którego czerń była pocięta bordowymi zygzakami. Całości dopełniały starannie wypastowane lakierki. Albo pastor, który potajemnie wybiera się na dziwki, albo gangster, pomyślał Frenzel.
– Jestem z policji – elegant rozwiał zachrypniętym głosem wątpliwości Frenzla. – Nie pytaj, dlaczego tutaj cię przesłuchuję, bo ci odpowiem, że to nie twoja sprawa. Nie pytaj o nic. Tylko odpowiadaj, dobrze?
– Tak jest – odparł służbiście feldfebel.
– Stój w tym świetle, żebym mógł cię dobrze widzieć. – Policjant usiadł na stołku, sapnął, rozpiął marynarkę, zdjął melonik i założył go sobie na kolano. Jego klatka piersiowa tworzyła z brzuchem jednolitą masywną bryłę. Na twarzy widać było zapowiedzi otyłości.
– Nazwisko?
– Erich Frenzel.
– Zawód?
– Dozorca.
– Miejsce pracy?
– Nadzoruję podwórko przy Gartenstrasse, za sklepem meblowym Hirscha.
– Znasz ich? – elegant podsunął Frenzlowi pod nos zdjęcie.
– Tak, tak – powtarzał Frenzel, wpatrując się w stężone rysy „czterech marynarzy”. – O cholera, to dlatego ich nie ma od tygodnia… Wiedziałem, że tak skończą…
– Kim byli ci ludzie? Nazwiska?
– Nie znam ich prawdziwych nazwisk. Mieszkali w oficynie przy Gartenstrasse. Dokładnie Gartenstrasse czterdzieści sześć, mieszkania dwadzieścia. Na samej górze. Najtańsze mieszkanie…
– Jak to nie znasz ich nazwisk? Musieli się jakoś zameldować. U kogo się meldują? U właściciela kamienicy? Kto jest tym właścicielem? – Frenzla zalewał deszcz pytań.
– Właścicielem jest pan Rosenthal, Karlsstrasse dwadzieścia osiem. W tej kamienicy jestem jego prawą ręką. Mieszkanie stało puste. Pana Rosenthala to martwiło. W czerwcu przyszło tych czterech. Banda łazików – jak inni zwolnieni z wojska po wojnie. Byli lekko podpici, z wyglądu – bez grosza przy duszy. Powiedziałem, że nie ma wolnych kwater. Grzecznie prosili. Jeden z nich pokazał pieniądze i powiedział: „Ojczulku, to jest dobry punkt. Będziemy tu prowadzić swoje interesy i płacić ci regularnie”. Jakoś tak zagadał. Ustąpiłem. Od pana Rosenthala dostawałem prowizję za każdego nowego lokatora.
– Nie zażądałeś ich nazwisk?
– Zażądałem. I odpowiedzieli: Johann Schmidt, Friedrich Schmidt, Alois Schmidt i Helmut Schmidt. Tak zapisałem. Powiedzieli, że są braćmi. Nie byli jakoś do siebie podobni. Ja znam życie, panie komisarzu. Mało to teraz takich po wojnie? Kradną, łazikują, nie mają nic do roboty… Wolą ukrywać swoje prawdziwe nazwiska…
– I zaryzykowałeś dla kilku marnych groszy, meldując nie wiadomo kogo, może jakichś bandytów?