Mock podszedł do stojącej w rogu sali odpraw obrotowej tablicy, zablokował ją i napisał równym kaligraficznym pismem: „niewierny Tomasz = Mock, Chrystus = morderca, zamordowani marynarze = znak dla Mocka”.
– Dwa pierwsze równania są jasne. – Mock ze złością otrzepał rękaw przyprószony kredowym pyłem. – Morderca jest maniakiem religijnym dającym znak niewiernemu, którym jestem ja. Kiedy odkryję, za jaki „błąd” zostałem ukarany, odkryję tym samym mordercę i mój „błąd” stanie się dla wszystkich jasny. Bo każdy zapyta: dlaczego ten bydlak zamordował czterech chłopaków? Odpowiedź brzmi: bo chciał za coś ukarać Mocka. „A co ten Mock zrobił?” – każdy będzie pytał. I wtedy padnie odpowiedź, której ja sam nie znam w tej chwili. Wszyscy dowiedzą się, co złego Mock niegdyś zrobił mordercy, wszyscy dowiedzą się, za co Mock został ukarany. I o to chodzi mordercy. Gdyby ten świński ryj zabił jakąś staruszkę, mord mógłby minąć bez echa. Na Rakowcu przed tygodniem zginęły z rąk żołnierzy zwolnionych z rosyjskiej niewoli dwie staruszki. Ukradli im dwanaście marek. Wyobrażacie sobie – równowartość dwu biletów do teatru! Czy to wstrząsnęło opinią publiczną? W najmniejszym stopniu! Kogo obchodzą zabite staruszki?
– Wiem, o czym pan mówi – przerwał mu Mühlhaus. – Mord musi być spektakularny, bo tylko w ten sposób morderca zwróci ludziom uwagę na pańską rzekomą winę. A co może być bardziej spektakularnego niż wykłucie oczu czterem młodym mężczyznom w skórzanych gaciach?
– Wie pan co – bardzo powoli powiedział Mock – mam straszne przeczucie… Ponieważ ja nie wiem, do czego mam się przyznać, będę milczał… Niczego nie powiem, a świat się ode mnie niczego nie dowie… A on…
– A wtedy w nim będzie narastała frustracja – odezwał się Lasarius, który stał w drzwiach i słuchał uważnie wywodów Mocka. – Będzie czekał i czekał na pańskie przyznanie się do winy… Aż, aż… – Lasarius szukał odpowiedniego słowa.
– Aż się ostro wkurwi… – pomógł mu Smolorz.
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina druga po południu
Nad bramą wjazdową do portu rzecznego Caesar Wollheim, Stocznia Rzeczna i Towarzystwo Żeglugowe w Kozanowie wisiały wielkie transparenty: „Strajk. Łączymy się z towarzyszami z Berlina” i „Niech żyje rewolucja w Kraju Rad i w Niemczech”. W bramie stali robotnicy z opaskami na rękach. Niektórzy dzierżyli w spracowanych dłoniach karabiny mauzery. Po drugiej stronie ulicy, na tle Parku Zachodniego, ustawili się w szyku bojowym żołnierze freikorpsu i patrzyli ponuro w czerwonogwiazdziste sztandary swych wrogów.
Dorożka wioząca Mocka i Smolorza zatrzymała się w sporej odległości od bramy wjazdowej do stoczni. Pasażerowie wysiedli, a wynajęty przez Prezydium Policji fiakier podjechał wolno na pobocze, wyprzągł tam konia i dał mu obroku. Mock przyjrzał się ideologicznemu konfliktowi i uznał, że jest mu bliżej – jako urzędnikowi państwowemu – do przeciwników rewolucji proletariackiej. Nie chcąc usłyszeć świstu kul koło uszu, szybko wraz ze Smolorzem uciekli z placu, który mógł się w każdej chwili stać terenem wojennych zapasów, i podeszli do dowódcy żołnierzy freikorpsu. Mock wylegitymował się i – przeklinając w myślach swój szorstki, powiększony kacem i przywędzony tytoniem język – zmusił się do wypowiedzenia kilku kwestii. Nie żądał wyjaśnienia całej sytuacji, potrzebna mu była tylko jedna wiadomość: gdzie można znaleźć dyrektora portu rzecznego. Dowódca kompanii, hauptmann Horst Engel, natychmiast zawołał starego marynarza, którego przedstawił Mockowi jako swego informatora. Mock podziękował Engelowi i chyląc się przed nieistniejącym, lecz zawsze możliwym deszczem kul, zabrał informatora Ollenborga do dorożki. Stary marynarz udzielił mu ważnej informacji: w stoczni odbywa się właśnie teraz uroczyste wodowanie niewielkiego okrętu pasażerskiego „Wodan”, który ma kursować na trasie Opole-Szczecin. Tam musi być dyrektor portu rzecznego, Julius Wohsedt. Ollenborg pokazał ponadto Mockowi boczną bramę, której nie blokowali żadni rewolucjoniści.
– O, to bardzo pracowity człowiek, nasz stary dyrektor portu rzecznego Wohsedt – odpowiedział Ollenborg na pytanie Mocka, czy dyrektorowi nie przeszkadza strajk w odbywaniu uroczystości wodowania statku. – On musi sprzedać nowy statek, natomiast na strajk może sobie pozwolić. Czy pan policmajster nie słyszał o ubezpieczeniach od strajku?
– A powiedzcie mi, dobry człowieku – Mock ze zdziwieniem spoglądał na ozdobioną bluszczem boczną bramę wjazdową do stoczni, pilnowaną przez kilku freikorpserów, widniał na niej nierewolucyjny transparent „Serdecznie witamy” – kto mu zwoduje nowy statek, kiedy wszyscy strajkują?
– A jacy tam wszyscy – uśmiechnął się bezzębnie stary marynarz. – Czy pan policmajster nie słyszał o niestrajkujących robotnikach? Nasz stary Wohsedt ma silne wpływy i u strajkujących, i u łamistrajków. Przekonuje ich zresztą tym samym…
Wjechali na plac, na którym ustawiono w podkowę stoły z butelkami, bryłami drobiu i pętami kiełbas. Za stołem siedział ksiądz z kropielnicą, a obok kapłana przycupnęli – jakby zawstydzeni – urzędnicy portowi oraz – dumni i z podniesionymi czołami – ludzie interesu w czarnych garniturach i cylindrach. Natomiast na twarzach towarzyszących im dam Mock nie dostrzegł żadnych innych uczuć poza wyczekiwaniem na znak, kiedy będzie można rzucić się na jadło i napitek. Teraz nikt nie jadł, wszyscy na coś czekali. Jedynie stojący pod okazałym parasolem sprzedawca lodów i lemoniady nie czekał na nikogo. Nie musiał. Znużeni słońcem klienci stali w długiej kolejce do jego prowizorycznej lady. Smolorz, Mock i Ollenborg wysiedli z dorożki i wmieszali się w spory tłum stojący na nabrzeżu, gdzie był przycumowany mały pasażerski okręt z gdańską flagą, na której widniały dwa krzyże i korona. Ollenborg wdał się natychmiast w rozmowę z jakimś swoim znajomkiem, zwracając się do niego „Klaus”, a Mock i Smolorz uważnie nadstawiali uszu. Szybko się okazało, że dyrektora portu rzecznego, Wohsedta, i jego małżonki, która miała być matką chrzestną statku, jeszcze nie ma i wszyscy właśnie na nich czekają.
– Może przed wodowaniem statku stary Wohsedt nawadnia swoją żonkę – śmiał się Klaus, podważając zepsutymi zębami porcelanowy kapsel na butelce piwa, na której widniała pieczątka miejscowej gospody Nitschkego. Mock, widząc pienisty napój, poczuł, że alkohol zaburzył równowagę płynów w jego organizmie. – Nawodnienie żony lub dziewczyny to stary zwyczaj. Tego zresztą mógł sobie zażyczyć kupujący. Słyszałem o podobnym zwyczaju przy sprzedawaniu wozu. Przed zaklepaniem interesu sprzedający wiezie nim to, co będzie woził kupujący. To ma być dobry znak…
– Masz rację – Ollenborg mógł jedynie pomarzyć o używaniu zębów – tu nawodnienie jest konieczne. To jak chrzest burdelu. Przecież temu ma służyć cały ten statek…
– Co ty chrzanisz, stary? – Do Ollenborga odwrócił się jakiś marynarz mówiący z silnym austriackim akcentem. – Czemu ma niby służyć ten statek? To ma być burdel czy co? Ja mam pływać na burdelu? Ja, Horst Scherelick, marynarz z SMS „Breslau”? Powtórz to jeszcze raz, stary.
– A skąd, mój kolega się przejęzyczył. Chciał powiedzieć „wodowanie”, nie „nawadnianie” – uspokajał Klaus marynarza. – A ty, Ollenborg – powiedział cicho – przestań kłapać dziobem, bo ci kiedyś ktoś wsadzi nóż pod żebra.
Mock obserwował uważnie przez kilka minut uspokajanie poirytowanego marynarza Scherelicka. Potem przeniósł wzrok na wielką butlę szampana trzymaną przez małego chłopca w stroju marynarskim. Zastanawiając się, czy szampan jest zimny czy ciepły, poczuł znów ssanie żołądka oraz suche drzazgi w gardle. Kiwnął palcem na Smolorza i Ollenborga. Obaj stanęli przy Mocku.
– Mam do was prośbę, Smolorz – wyszeptał Mock. – Znajdźcie tego dyrektora portu rzecznego i przyprowadźcie go do dorożki. Dyskretnie. Tam go przesłucham. A z wami, Ollenborg, porozmawiam teraz.
Smolorz przedarł się przez ciżbę i ruszył na poszukiwanie szefa portu rzecznego. Mock oddalił się nieco od tłumu, przysiadł na starej skrzynce po cytrynach i wyjął papierośnicę. Obok niego przykucnął Ollenborg i z chęcią przyjął papierosa. Na nabrzeżu rozległy się dźwięki marsza Pod pełnymi żaglami. W takt muzyki przed statek wymaszerowała orkiestra. Wielu marynarzy na widok muzyków zaczęło wiwatować i podrzucać w górę czapki. Ksiądz wstał, ludzie interesu rozglądali się za mistrzem ceremonii, a damy – za pierwszym śmiałkiem, który skorzysta bez zaproszenia z jadła i napitku.