Pięknooki służący rozstawił herbatę i kruche ciasteczka na secesyjnym talerzu, którego podpórka miała kształt koźlich racic. Von Köpperlingk wskazał policjantom miękkie, rozrzucone po podłodze mauretańskie poduszki. Usiedli na nich po turecku. Forstner i służący wymienili szybkie spojrzenia. Nie uszło to uwagi ani Mocka, ani barona.

– Ma pan, drogi baronie, interesującą kolekcję w terrariach – Mock sapiąc wstał z podłogi i oglądał okazy. – Nigdy nie sądziłem, że wije mogą być tak wielkie.

– To Scolopendra Gigantea - rzekł baron z uśmiechem. – Moja Sara ma trzydzieści centymetrów długości i pochodzi z Jamajki.

– Pierwszy raz widzę skolopendrę – Mock z lubością zaciągnął się egipskim papierosem podanym przez kamerdynera. – Jak pan baron sprowadził ten okaz?

– Jest we Wrocławiu pośrednik, który sprowadza na zamówienie różne, wszelkie…

– Robactwo – wszedł mu w słowo Mock. – Kto to taki?

Von Köpperlingk napisał na kartce z bloku listowego ozdobionej herbem nazwisko i adres: Isidor Friedlander, Wallstrasse 27.

– Czy pan baron hoduje również skorpiony? – Mock nie przestawał oglądać skolopendry, która harmonijnie poruszała segmentami swego tułowia.

– Kiedyś miałem kilka.

– Kto je panu sprowadził?

– Właśnie Friedlander.

– Czemu już pan ich nie ma?

– Pozdychały z tęsknoty za pustynią Negew.

Mock nagle przetarł oczy ze zdziwienia. Oto zauważył przytwierdzony do ściany porcelanowy pisuar, w którym leżał lśniący metalowy rozbijak do lodu w kształcie zaostrzonej, wąskiej piramidy.

– Proszę się nie obawiać, panie radco. Ten sprzęt to tylko ozdoba w duchu Duchampa; nikt go nie używa. Rozbijaka również – baron pogładził aksamitny kołnierz bonżurki.

Mock usiadł ciężko na poduszkach i – nie patrząc na gospodarza – zapytał:

– Co skłoniło pana do studiowania orientalistyki?

– Chyba melancholia…

– A co pan baron robił pomiędzy jedenastą a pierwszą w nocy przedwczoraj, w piątek 12 maja? – drugie pytanie zadał tym samym tonem.

– Czy jestem podejrzany? – baron von Köpperlingk zmrużył oczy i wstał z poduszek.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie!

– Panie radco, zechce się pan skontaktować z moim adwokatem, doktorem Lachmannem – baron włożył pytona do terrarium i wyciągnął w stronę Mocka dwa długie palce, między którymi tkwiła biała wizytówka. – Na wszystkie pytania będę odpowiadał w jego obecności.

– Zapewniam pana barona, że to pytanie zadam panu niezależnie od tego, czy będzie pan w towarzystwie doktora Lachmanna, czy też kanclerza von Hindenburga. Jeżeli będzie miał pan alibi, zaoszczędzimy fatygi doktorowi Lachmannowi.

Baron namyślał się przez kilkanaście sekund: – Mam alibi. Byłem w domu. Potwierdzi to mój służący Hans.

– Proszę wybaczyć, ale nie jest to żadne alibi. Nie wierzę pańskiemu służącemu, jak zresztą żadnemu służącemu.

– A wierzy pan swojemu asystentowi?

Zanim radca zrozumiał, chciał machinalnie odpowiedzieć „również nie”. Spojrzał na płonące policzki Forstnera i pokręcił głową: – Nie rozumiem. Co ma z panem wspólnego mój asystent?

– Och, znamy się od dawna…

– Ciekawe… Ale dzisiaj dziwnym trafem ukrywali panowie swoją znajomość. Nawet panów przedstawiłem. Dlaczego nie chcieli się panowie ujawniać ze swoją przyjaźnią?

– To nie jest przyjaźń, po prostu znamy się…

Mock odwrócił się do Forstnera i patrzył na niego wyczekująco. Forstner uważnie obserwował deseń dywanu.

– Co mi pan chce wmówić, baronie? – Mock triumfował, widząc zakłopotanie obu mężczyzn. – Że to zwykła znajomość pozwala Forstnerowi przebywać u pana od jedenastej do pierwszej w nocy? Ach, na pewno zaraz pan mi powie: „graliśmy w karty” albo: „oglądaliśmy albumy”…

– Nie, pan Forstner był u mnie na przyjęciu…

– Ale musiało to być jakieś szczególne przyjęcie, co Forstner? Wszak panowie jakby wstydzili się swojej znajomości… A może na tym przyjęciu zdarzyło się coś wstydliwego?

Mock przestał się znęcać nad Forstnerem. Już wiedział to, co dotychczas tylko podejrzewał. Gratulował sobie, że zapytał barona o alibi. Wcale nie musiał tego robić. Marietta von der Malten i Francoise Debroux zostały zgwałcone, a baron Wilhelm von Köpperlingk był zdeklarowanym homoseksualistą.

Pięknooki Hans zamykał już za nimi drzwi, kiedy Mock o czymś sobie przypomniał. Zapowiedziany powtórnie przez kamerdynera znalazł się znów przed nieco zdenerwowanym obliczem barona.

– Czy kupuje pan swe okazy sam, czy też robi to służba?

– Opieram się w tym względzie na guście mojego szofera.

– Jak on wygląda?

– Dobrze zbudowany brodacz ze śmiesznie cofniętą szczęką.

Mock był najwyraźniej zadowolony z tej odpowiedzi.

WROCŁAW, TEGOŻ 14 MAJA 1933 ROKU.
POŁUDNIE

Forstner nie chciał być podwieziony do archiwum uniwersyteckiego. Stwierdził, że chętnie się przespaceruje promenadą wzdłuż Odry. Mock nie namawiał go i, podśpiewując pod nosem jakiś operetkowy kuplet, zjechał z Mostu Cesarskiego, minął miejską salę gimnastyczną, park, w którym stał postument z popiersiem założyciela Ogrodu Botanicznego Heinricha Göpperta, po prawej stronie zostawił kościół dominikanów, po lewej Pocztę Główną i wjechał w piękną Albrechtstrasse zaczynającą się potężną bryłą pałacu Hatzfeldtów.

Dojechał do Rynku i skręcił w lewo w Schweidnitzer Strasse. Minął Dresdner Bank, sklep Speiera, gdzie zaopatrywał się w obuwie, biurowiec Woolwortha, wjechał w Karlstrasse, kątem oka zerknął na Teatr Ludowy, sklep galanteryjny Dünowa i skręcił w Graupnerstrasse.

Nad miastem zalegał prawie letni upał, toteż nie zdziwił go widok długiej kolejki ustawionej pod sklepem z lodami włoskimi. Po kilkudziesięciu metrach skręcił w Wallstrasse i zajechał przed dość zaniedbaną kamienicę oznaczoną numerem 27. Sklep zoologiczny Friedlandera był w niedziele nieczynny. Zaraz znalazł się ciekawski stróż, który wyjaśnił Mockowi, że mieszkanie Friedlanderów sąsiaduje ze sklepem.

Drzwi otworzyła szczupła, ciemnowłosa dziewczyna, Lea Friedlander, córka Isidora. Zrobiła na radcy duże wrażenie. Nie patrząc nawet na jego legitymację, poprosiła go do skromnie urządzonego mieszkania.

– Ojciec zaraz przyjdzie. Proszę zaczekać – dukała wyraźnie skrępowana spojrzeniami Mocka. Radca nie zdążył odwrócić wzroku od jej krągłych bioder i piersi, kiedy wszedł Isidor Friedlander, niski, otyły mężczyzna. Usiadł na krześle naprzeciw Mocka, założył nogę na nogę i uderzył kilka razy wierzchem dłoni w kolano, co spowodowało mimowolne podrygiwanie kończyny. Mock przyglądał mu się przez chwilę, po czym rozpoczął zadawanie szybkich pytań:

– Nazwisko?

– Friedlander.

– Imię?

– Isidor.

– Wiek?

– 60 lat.

– Miejsce urodzenia?

– Złotoryja.

– Wykształcenie?

– Ukończona jeszywa w Lublinie.

– Jakie zna pan języki?

– Oprócz niemieckiego i hebrajskiego trochę jidysz i trochę polski.

– Ile lat ma pańska córka?

Friedlander nagle przerwał eksperymenty z własnym kolanem i spojrzał na Mocka oczami prawie bez źrenic. Ciężko zasapał, wstał i jednym susem, błyskawicznie podskoczył do radcy, który nie zdążył wstać. Nagle znalazł się na podłodze przygnieciony całym ciężarem Friedlandera. Usiłował wyciągnąć z kieszeni rewolwer, lecz jego prawa ręka była unieruchomiona przez ramię przeciwnika. Nagle ucisk zelżał – szorstka broda kłuła Mocka w szyję, ciało Friedlandera sztywniało i podrygiwało rytmicznie.

Lea ściągnęła ojca z Mocka. – Niech mi pan pomoże, musimy położyć go na łóżku.

– Proszę się odsunąć, sam go położę.

Radca poczuł się jak nastolatek, który chce się popisać swą siłą. Z najwyższym trudem wtaszczył dziewięćdziesiąt kilogramów na sofę. Lea tymczasem sporządziła jakąś miksturę i wlewała ją ostrożnie w ojcowskie usta. Friedlander zakrztusił się i przełknął płyn. Po chwili rozległo się miarowe pochrapywanie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: