Wysiadłem, pożegnałem się z George’em (który bez słowa skinął mi głową) i wszedłem rampą na górę. Otwierając stalowe drzwi, słyszałem już słabe echo potężnego kociokwiku, który brzmiał jak ryk rozszalałego tłumu. Była to muzyka dla moich uszu. Bez wahania skierowałem się w tamtą stronę.

Po kilkunastu krokach skręciłem za róg i wtedy go zobaczyłem: nasz parkiet, główną salę operacji finansowych Stratton Oakmont. Była olbrzymia: miała długość boiska futbolowego i prawie połowę jego szerokości. Ogromna, bardzo niska i zupełnie otwarta, bez żadnych przepierzeń. Jasne biurka - miały kolor drewna klonowego - stały rzędami, jedno za drugim, jak w klasie, a między nimi kipiało morze bielutkich koszul. Brokerzy pozdejmowali marynarki i krzyczeli do czarnych telefonów, co tworzyło ów potężny ryk. Były to głosy grzecznych młodych ludzi, którzy posługując się logiką i zdrowym rozsądkiem, próbowali namówić inwestorów z całego kraju do powierzenia pieniędzy mojej firmie.

- Jezu Chryste, Bill! Podwiń pan sukienkę, chwyć się za jaja i podejmij wreszcie decyzję! - wrzeszczał Bobby Koch, pucołowaty Irlandczyk, dwudziestodwulatek po maturze, zdeklarowany kokainista, który poprzedniego roku zarobił milion dwieście dolarów brutto. Właśnie ochrzaniał jakiegoś zamożnego Billa z głębi kraju.

Na każdym biurku stał szary komputer, a rozbłyskujące na ekranach monitorów zielone cyferki i literki podawały bieżący kurs akcji. Ale prawie nikt nie zwracał na nie uwagi. Brokerzy byli zbyt spoceni, zbyt zajęci wrzeszczeniem do telefonów, które wyglądały jak wyrastające im z uszu olbrzymie bakłażany.

- Musi pan podjąć decyzję - warczał Bobby - i to natychmiast! Steve Madden to najgorętszy towar na rynku, więc nie ma o czym myśleć! Nie, po południu będzie po herbacie! - Przed dwoma tygodniami zaliczył odwyk w Hazelden Clinic i już zaczynał mieć nawrót. Oczy wychodziły mu z orbit i dosłownie czułem, jak z gruczołów potowych wypływa mu krystaliczna kokaina. Było wpół do dziesiątej.

Trzy rzędy dalej młody Strattonita - kręcone brązowe włosy i młodzieńczy trądzik na twarzy - stał sztywno jak kołek z czarną słuchawką przyciśniętą ramieniem do ucha. Ręce miał rozłożone jak skrzydła samolotu, a pod jego pachami widniały wielkie plamy potu. Podczas gdy on krzyczał do telefonu, Anthony Gilberto, nasz firmowy krawiec, zdejmował z niego miarę. Anthony chodził tak przez cały dzień, od biurka do biurka, szyjąc moim chłopcom garnitury po dwa tysiące dolców sztuka. W pewnej chwili kędzierzawy Strattonita odchylił do tyłu głowę, jeszcze szerzej rozłożył ręce, jak przed skokiem z dziesięciometrowej trampoliny, i głosem człowieka skrajnie zmęczonego poprosił:

- Jezu, panie Kilgore, niech pan zrobi sobie przysługę i kupi dziesięć tysięcy akcji, dobrze? Błagam, ja tu przez pana umieram, wbija mi pan nóż w plecy. Czy naprawdę muszę lecieć aż do Teksasu, żeby zmusić pana do podjęcia decyzji? Bo jeśli tak, to polecę.

Co za oddanie - pomyślałem. Krostowaty młodzian wciskał klientowi akcje nawet podczas przymiarki!

Mój gabinet mieścił się po drugiej stronie sali i kiedy wszedłem między biurka, ludzkie morze rozstąpiło się przede mną jak przed Mojżeszem w kowbojskich butach. Brokerzy schodzili mi z drogi, jeden dając krok w lewo, drugi w prawo. Każdy puszczał do mnie oko albo ciepło się uśmiechał, dziękując mi za kawałek raju na ziemi, jaki tu stworzyłem. Tak, to byli moi pracownicy, moi ludzie. Przyjechali tu po nadzieję, miłość, radę i wskazówki, a ja byłem dziesięć razy bardziej szalony niż oni. Ale wszystkich nas łączyło dozgonne uwielbienie dla tego potężnego ryku. Nigdy nie mieliśmy go dosyć.

- Kurwa mać! - wrzeszczała młoda jasnowłosa asystentka. - Odbierz wreszcie ten pieprzony telefon!

- Sama odbierz! Za to ci płacą!

- Proszę tylko o decyzję, o jedną decyzję!

- Dwadzieścia tysięcy po osiem i pół...

- Sto tysięcy akcji...

- Zwyżkują jak jasna cholera!

- Na miłość boską, Steve Madden to teraz najbardziej chodliwy papier!

- Srać na Merrilla Lyncha! Jemy te karaluchy na śniadanie!

- Pana miejscowy broker? Niech go pan wyrzuci na zbity pysk! Nie stać go na dzisiejsze wydanie „Wall Street Journal”?

- Mam cztery tysiące warrantów B po...

- Olać ich, są gówno warci!

- Chuj ci w oko, tobie i temu zasranemu volkswagenowi, którym tu przyjechałeś!

Chuj z tym, chuj z tamtym. Kurwa tu, kurwa tam. Tak mówiło się na Wall Street. Była to kwintesencja potężnego ryku i przebijała się przez wszystko. Odurzała. Uwodziła. Wyzwalała. Pomagała osiągnąć cele pozornie niemożliwe do osiągnięcia. I wszystkich porywała, zwłaszcza mnie.

Wśród tysiąca obecnych w sali dusz trudno było wypatrzyć kogoś po trzydziestce; większość miała dwadzieścia kilka lat. Większość była również przystojna, rozbuchana i próżna, dlatego z upływem dnia napięcie seksualne gęstniało do tego stopnia, że dosłownie się je czuło. Obowiązującym strojem dla mężczyzn - dla chłopców! - był szyty na miarę garnitur, biała koszula, jedwabny krawat i złoty zegarek. Dla kobiet zaś, których było tu dziesięć razy mniej, króciutka spódniczka, wydekoltowana bluzka, podnoszący piersi stanik i szpilki - im wyższe, tym lepsze. Był to strój, którego nasze wewnętrzne przepisy surowo zabraniały i do którego noszenia kierownictwo (w tym wasz uniżony sługa) bardzo zachęcało.

Sprawy wymknęły się spod kontroli do tego stopnia, że młodzi Strattonici ryćkali się pod biurkami, w toalecie, garderobie, na podziemnym parkingu, no i oczywiście w windzie. W końcu, żeby jakoś nad tym zapanować, wystosowaliśmy memorandum uznające budynek za strefę zakazaną dla seksu między godziną ósmą rano i siódmą wieczorem. Na górze kartki widniały słowa: „Zakaz seksu”, pod nimi zaś dwa anatomicznie wierne ludziki robiące to na pieska. Ludziki były otoczone grubą czerwoną obwódką i przekreślone na ukos czerwoną linią, jak na znaku pogromców duchów. Był to na pewno pierwszy tego typu zakaz na Wall Street, ale, niestety, nikt nie traktował go poważnie.

Ale nie, wszystko grało, pasowało i miało sens. Byliśmy młodzi, piękni i żyliśmy chwilą. Żyj chwilą - to właśnie ta korporacyjna mantra płonęła żywym ogniem w sercu i duszy każdego z tysiąca Strattonitów, wibrując w nadaktywnych ośrodkach przyjemności ich ledwie dwudziestoletniego mózgu.

Bo kto mógł zaprzeczyć, że odnieśliśmy sukces? Moi ludzie zarabiali oszałamiające pieniądze. Oczekiwano, że w pierwszym roku pracy początkujący broker zgarnie ćwierć miliona dolarów.

Jeśli zgarnął mniej, sprawa była podejrzana. Po dwóch latach pracy albo zarabiał pół miliona, albo uważano go za słabego i bezwartościowego. Po trzech obyś zarabiał co najmniej milion, inaczej obśmieją cię, wyszydzą i wyzwą. A były to tylko zarobki minimalne, bo najlepsi zgarniali trzy razy tyle.

Poniżej szczytu poziom dochodów stopniowo spadał. Nasze asystentki, a tak naprawdę nieco podrasowane sekretarki, zarabiały sto tysięcy dolarów rocznie. Nawet dziewczynie z centrali telefonicznej płaciliśmy osiemdziesiąt tysięcy tylko za to, że odbierała telefony. Do złudzenia przypominało to dawną gorączkę złota i Lake Success stał się wkrótce drugim Klondike. Młodzi Strattonici, dosłownie dzieci, zaczęli przyjeżdżać do naszego brokerskiego Disneylandu, doskonale wiedząc, że jeśli ktoś ich stąd wyrzuci, już nigdy w życiu tyle nie zarobią. To właśnie tego najbardziej się bali, to właśnie ten strach czaił się w głowie każdego z nich: że któregoś dnia mogą stracić pracę. I co wtedy? Bo od każdego Strattonity oczekiwano, że będzie wiódł godne Strattonity Życie (koniecznie przez duże Ż), że będzie jeździł wypasioną bryką, jadał w najmodniejszych restauracjach, dawał największe napiwki, nosił najlepsze ubranie i mieszkał w domu na osławionym Złotym Wybrzeżu na Long Island. Nawet kiedy dopiero zaczynał i nie miał centa przy duszy, brał kredyt w banku szalonym na tyle, by mu go dać - pal diabli oprocentowanie! - po czym żył Życiem (tym przez duże Ż) bez względu na to, czy był do tego gotowy, czy nie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: