X. FAKONI

Münch patrzył dłuższą chwilę na martwy już ekran, jakby oczekując, iż pojawi się na nim ponownie twarz Kamy. Wreszcie wstał z fotela, podszedł do tapczanu i ukląkł przy nim, wbijając wzrok w zawieszony na ścianie krzyż. Próbował skupić myśli na słowach modlitwy, ale mąciło je raz po raz wspomnienie Uhrbach i niedawnej rozmowy z Kamą.

W końcu udało mu się odegnać te obrazy; uwaga jego zwrócona została jednak niespodziewanie w innym kierunku: usłyszał za sobą trzepot skrzydeł, a potem nieregularny, przyspieszony tupot ptasich nóg. Odwrócił głowę i spojrzał z niepokojem ku otwartemu oknu.

Po parapecie spacerował biały gołąb, zaglądając bez obaw do wnętrza pokoju.

Münch podniósł się z klęczek i zamarł wpatrzony w gołębia. Od razu zauważył, iż nie był to zwykły ptak: jego szyję otaczał srebrzysty pierścień, w którym osadzony był mały trójkąt z wystającym szmaragdowym „okiem”. Gołąb dostrzegł stojącego nieruchomo człowieka i zatrzymał się także.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale koniecznie chcemy się z ojcem spotkać — Münch usłyszał wyraźny, choć przytłumiony szept. — Przepraszamy też, że tą drogą próbujemy porozumieć się z ojcem, ale cerber na dole nie chciał nas wpuścić, ani nawet połączyć telefonicznie.

— Kim jesteś? — wyszeptał z lękiem Münch.

— Jestem prezesem „Caelestii”, stowarzyszenia poszukiwaczy kosmicznych kontaktów międzycywilizacyjnych metodami niekonwencjonalnymi.

— Nie rozumiem.

— Szukamy po prostu prawdy o życiu poza Ziemią i Układem Słonecznym. Chcielibyśmy ojca zaprosić na nasze zebranie. Czy może ojciec wyjść? Przed Instytutem czeka na ojca nasz przedstawiciel…

Głos męski, nieco schrypnięty, zupełnie nie przypominał ptasiego, choć jego źródłem był niewątpliwie gołąb. Dlaczego jednak, mówiąc, nie otwierał on dzioba? Czyżby znów był to sztuczny twór? Ani w wyglądzie, ani też w zachowaniu się gołębia nie dostrzegał Münch żadnych cech owych przedziwnych maszyn, z którymi dotąd się zetknął. Ptak miał „zwyczajne” pióra, skrzydła, ogon; poruszał się także w sposób naturalny.

— Nie zajmiemy ojcu zbyt wiele czasu — podjął znów głos. — Gdyby ojciec wyraził zgodę na spotkanie z nami, byłby to dla nas ogromny zaszczyt. Wiele słyszeliśmy o ojcu. A to, o czym mówiła dr Darecka na kongresie nowojorskim, to naprawdę rewelacja. Zwycięstwo tego, o co walczyliśmy bezskutecznie od lat… — Czy zgodzi się ojciec?… A może ojciec ma jakieś wątpliwości?

— Nie wiem…

— Rozumiem ojca. Ale mogę zapewnić, że jesteśmy w pełni legalnym, oficjalnie zarejestrowanym stowarzyszeniem. Utrzymujemy też stałą łączność z podobnymi stowarzyszeniami w wielu krajach świata…

— W Rzymie?…

— W Rzymie też. Działa tam bratnie stowarzyszenie, nawet o takiej samej nazwie „Caelestia”. Przyjdzie ojciec?

Münch wahał się.

— Mówisz, że wasz wysłannik czeka przed wejściem?… Czy twoje przybycie… ten gołąb…

to… znak?

— Oczywiście! To nasz gołąb. Czy coś nie w porządku? — głos zaniepokoił się.

Ale Münch już się zdecydował. Wychodził już parę razy sam na spacer nad Odrę, ale zawsze zawiadamiał o tym Kamę. Była to jednak jego dobra wola, a nie obowiązek. Teraz Kama była daleko, zaś Balicza zawiadamiać nie miał zamiaru. Jeszcze by tego brakowało! I tak, jeśli będą chcieli go odnaleźć, to przecież ma przy sobie dekoder, a — jak Kama mu tłumaczyła — nosi się go po to, aby nie zaginąć i aby drzwi domu, w którym mieszka otwarły się przed nim same… Może więc wrócić w każdej chwili.

Nie wszystko to, co mówił gołąb było dla Müncha jasne, lecz w tym świecie co krok napotykał zagadki. Jedną wątpliwość chciał jednak wyjaśnić przed wyjściem.

— Mówiłeś o Cerberze… — podjął ostrożnie.

— Miałem na myśli automat przy wejściu — w głosie znów pojawiło się zaniepokojenie. — Ojciec wybaczy pytanie, może nie na miejscu: chyba nikt ojcu nie zabrania wychodzić?

— Nie… nie… Zaraz będę.

W windzie znów opadły go Wątpliwości. Mówiący gołąb, Cerber-automat?… W tym świecie, co prawda, wszystko było możliwe, jednak… Ogarnął go niepokój. Nie zapytał, jak będzie wyglądał ów wysłannik poszukiwaczy Prawdy. Musi być przygotowany na wszystko.

Na schodach przed Instytutem czekała go jednak przyjemna niespodzianka: podszedł do niego młody, wysoki mężczyzna o jasnej czuprynie i uśmiechniętych niebieskich oczach.

— Ojciec Modest Münch, prawda? Jestem z „Caelestii”. Prezes Janas rozmawiał z panem…

I zgodził się pan? To cudownie! — mówił tak szybko, nie czekając odpowiedzi, że Münch z trudem nadążał za jego słowami. — Przepraszam, że mówię do księdza „pan”, ale to z przyzwyczajenia. Prezes też przypominał, prosił, ale jestem tak podniecony… Jest pan, to znaczy ojciec jest pierwszym w dziejach ludzkości człowiekiem, który zetknął się z Nimi, naprawdę, oko w oko… A ja zawsze marzyłem… Już jako mały chłopiec wierzyłem, że Oni są. Nawet wówczas gdy przytaczano argumenty, rzekomo świadczące o tym, że niebo jest puste… Gdy wyśmiewano takich jak ja, gdy nazywano nas „fakonami”, to znaczy „fanatykami kontaktów”… I oto potwierdziło się, że my mieliśmy rację, że Oni są! Że niebo nie jest milczące! Ksiądz to potwierdził! Swym przybyciem! Czy to nie cudowne?!

Umilkł na chwilę, ale zanim Münch zdołał się odezwać, znów zaczął mówić, zmieniając temat: — Przepraszam za gołębia… To był mój pomysł. Mamy w stowarzyszeniu bardzo zdolnego kolegę bioelektronika… Cały układ sterowania to jego robota. Nie było innego sposobu.

Próbowaliśmy już od miesiąca nawiązać z księdzem kontakt… Ale ja tu mówię i mówię, a tam czekają — zreflektował się nagle. — Ksiądz pozwoli… ja poprowadzę!

Ujął Müncha pod ramię.

— To niedaleko. Nawet nie trzeba ciągiem. Pan sobie nie wyobraża, jaki to dla nas wielki dzień. Wczoraj jeszcze rozmawialiśmy w klubie, że gdyby się udało księdza namówić, gdyby pan zechciał spotkać się z nami, wówczas i u nas wiele by można zmienić…

Münch nie odczuwał już lęku. Ten młodzieniec budził zaufanie. Ze słów jego przebijała szczerość i młodzieńczy entuzjazm, a niekłamany szacunek, czy nawet coś w rodzaju uwielbienia, z jakim odnosił się do Müncha, sprawiał mnichowi wyraźną przyjemność. Nikt dotąd, nawet Kama, nie przemawiał do niego w ten sposób. Co prawda, treść tego, o czym mówił młody mężczyzna nie była jasna, ale nie ulegało wątpliwości, że Münch jest kimś na kogo czekano, że niesłusznie zwątpił we własne siły, że zbliża się chwila największej próby i być może jemu przypadnie w udziale podjąć czy choćby zapoczątkować dzieło naprawy tego świata…

Skarcił się natychmiast za tę myśl znaczoną grzechem pychy. Począł się modlić o cnotę pokory, aby mógł być godzien udziału w takim dziele.

Młody przewodnik przez całą drogę opowiadał coś Münchowi, lecz niewiele z tego, co mówił, docierało teraz do świadomości zakonnika. Skręcili na bulwar i przeszli przez most spacerowy na drugą stronę rzeki. Nad jej brzegiem, wśród zieleni, wznosił się, podobny kształtem do odwróconego winnego grona, gmach centrum klubów i instytucji kulturalnorozrywkowych.

W ogromnym hallu było rojno i gwarno, lecz na dwudziestym siódmym piętrze, w bocznym segmencie budowli gdzie się wkrótce znaleźli, korytarze pogrążone były w ciszy i spokoju. Żaden też dźwięk nie dochodził zza mijanych drzwi, na których świeciły niezrozumiałe dla Müncha znaki i napisy.

— To już tu — odezwał się młodzieniec, milczący i jakby skupiony z chwilą wejścia do gmachu.

Zatrzymał się pod drzwiami opatrzonymi napisem „Klub Caelestia” i podniósł w górę rękę. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i oto Münch znalazł się w niedużym, prostokątnym hallu o przyćmionym świetle. Nie było tu drzwi ani okien, tylko na ścianach jaśniały duże, barwne hologramy jakichś niezwykłych, chyba nieziemskich krajobrazów.

Przewodnik poprowadził Müncha do przeciwległej ściany.

— Sześćset sześć — powiedział cicho.

Ściana rozstąpiła się i potok blasku zalał wnętrze hallu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: