— Szukasz ojca? — zapytała Ściszonym głosem.
— Tak. Czy już wyszedł?
— Jest na galerii. Ale lepiej tu poczekaj, bo jest bardzo zajęty. Chyba, że coś naprawdę pilnego…
— Mnie się nie spieszy… Ale ten — wskazał ruchem głowy na nieznajomego — chce się widzieć koniecznie z ojcem. Niech się pani mu przyjrzy. Kogo on pani przypomina?
Kobieta spojrzała na stojącego przy drzwiach mężczyznę.
— Nie wiem.
— „Człowiek znikąd”. Czy nie podobny? Zwłaszcza teraz, jak tak stoi i patrzy.
— Może. Ale ja nie bardzo sobie przypominam, jak wygląda „człowiek znikąd”. A naprawdę kto to jest?
— Jakiś gość z zagranicy. Odlatuje jutro rano do Rzymu.
— Wygląda, jakby było mu niedobrze — zauważyła kobieta.
— To bardzo możliwe — zaniepokoił się chłopiec. — Godzinę temu miał wypadek… Chodźmy do niego!
Nieznajomy patrzył na kobietę nieufnie. Powiedział coś cicho — czego jednak nie byli w stanie zrozumieć.
— Czy pan źle się czuje? — spytał Witek.
— Może poprosić lekarza? — dorzuciła kobieta.
Spojrzał na nią z lękiem.
— Nie! Nie! Gdzie twój ojciec? — zwrócił się gwałtownie do chłopca.
— Jest na galerii. Zaraz tu będzie.
— Chodźmy tam… Ja… nie chcę tu… czekać!
— Dyrektor Reda jest w tej chwili bardzo zajęty — powiedziała kobieta.
— Ja muszę go widzieć. Zaraz!
— Jeśli to rzeczywiście tak pilna sprawa, to proszę. Poprowadziła ich przez salę do małych drzwiczek, za którymi biegły w dół metalowe schody.
— Weź okulary ochronne! — rozległ się głos automatu czuwającego nad bezpieczeństwem pracy.
Nad podajnikiem, przy szlabanie zagradzającym drogę w dół, migotała lampka sygnalizacyjna.
Witek sięgnął po okulary i przegroda odskoczyła.
— Niech pan też weźmie! — powiedział chłopiec do nieznajomego, stojącego bezradnie przed szlabanem. — Inaczej nie puści!
Gdzieś pod nimi, przy końcu pochylni, jarzyło się żółtawe światło, przybierające chwilami jasną, niemal błękitnawą barwę. Biegnące skrajem tunelu schody prowadziły na podest, a potem skręcały w dół, w głąb podziemi.
Młody Reda zatrzymał się jednak na podeście, czekając na nieznajomego.
— Tędy! — wskazał w głąb korytarza zakończonego ostrym zakrętem. Tu właśnie na gładkich płytach odbijały się jaskrawe refleksy, dostrzegalne już ze schodów. Zza ścian dochodził głuchy łoskot.
Nieznajomy wyprzedził nieco chłopca i pierwszy wyminął zakręt, wchodząc w krąg światła. Oślepiony blaskiem cofnął się jednak i chwytając Witka za ramię, zapytał z lękiem: — Gdzie my jesteśmy?
— Przy centralnej kaskadzie — wyjaśnił chłopiec, ale nieznajomy zdawał się nie rozumieć jego słów.
— Nie pan założy okulary i idzie za mną! No, chodźmy już! — ponaglił chłopiec. — Zaraz pan zobaczy. To widok nie z tej ziemi! — pociągnął nieznajomego za sobą.
Przed nimi kłębiła się ściana ognia. Snopy iskier, uderzając raz po raz o przezroczystą przegrodę, unoszone jakimś szalonym, wichrem, wystrzelały w górę tysiącznymi racami.
— Boże miłosierny! Co to? — nieznajomy wpił kurczowo palce w ramię chłopca.
— Istne piekło! — zaśmiał się z dumą Witek. — Przejdźmy trochę dalej na prawo. Stamtąd widać kręgi kaskady.
Nieznajomy szedł tuż za chłopcem, jakby się bał, że go zostawi samego. Oczy jego biegały niespokojnie wokoło, a usta szeptały nieprzerwanie jakieś słowa, zagłuszane dobiegającym zewsząd dudnieniem.
Wąska galeria otaczała półkolem gigantyczną studnię. Po przeciwległej stronie wypływała gdzieś z głębin ziemi i przelewała się po kilkudziesięciometrowych stopniach rzeka roztopionego metalu. Wielkie czarne łapy, podobne do okaleczonych dłoni olbrzyma, wysuwały się raz po raz ze ścian studni, sięgając aż do potoków ognistej cieczy, jakby próbowały bezskutecznie je zatrzymać. W dole, niczym mrugające oko jakiegoś potwora, pęczniało gorejące jeziorko, aby za chwilę wystrzelić w górę jaskrawo białym gejzerem i zapaść się w głąb wirującego leja.
— No i co? Nie miałem racji? Prawdziwe piekło! — zapiał z zachwytu dyszkantem Witek.
Nieznajomy cofnął się gwałtownie aż pod przeciwległą ścianę.
— Piekło… — wy rzęził ochryple i przywarł gwałtownie do zimnej powierzchni ściany.
Witek patrzył na niego zdziwiony i chciał już zapytać, co tak bardzo zaniepokoiło nieznajomego, ale oto dobiegł go z daleka głos ojca, rozprawiającego o czymś z ożywieniem.
Zza zakrętu wyłoniły się dwie postacie ludzkie. Ich czarne sylwetki rysowały się jak „chińskie cienie” na tle ognistego wnętrza studni.
— Już idą! — powiedział chłopiec wskazując na przybyłych.
Nieznajomy spojrzał i nagle na twarzy jego pojawiło się przerażenie.
— Nie! Nie! — krzyknął rozpaczliwie i osunął się zemdlony na podłogę.
XIV. SIDŁA
Babcia Jolanta wyszła z domu, jak zwykle, przed szóstą. Lubiła te ranne godziny, gdy miasto dopiero budziło się ze snu, a szum silników nie głuszył jeszcze świergotu ptaków. Szła zwykle piechotą aż na Ostrów Tumski do Św. Jana Chrzciciela. Ulice wyglądały wtedy zupełnie inaczej niż gdy wracała do domu, kiedy to opustoszałe początkowo jezdnie i chodniki przeobrażały się w oczach w wartkie potoki ludzi i maszyn, a później całe rzeki pojazdów i przechodniów.
Wracała zawsze przez Łaciarską, aby wstąpić po rogaliki dla Ewki do „prawdziwego”
sklepu. Bo chociaż z zasady była „za postępem” — istniały w tej regule pewne wyjątki, a może raczej enklawy własnych przyzwyczajeń. Należał do nich i codzienny spacer do Św. Jana Chrzciciela, i ów sklep na ulicy Łaciarskiej — gdzie pachniało świeżym pieczywem i mlekiem jak za jej młodości, kiedy nie było sprzedawców-automatów, lecz „zwykłe” panie sklepowe, z którymi można było pogadać, choćby tylko o źle zaplanowanej pogodzie.
Tego ranka pogoda była jak najprawidłowiej dopasowana do pory roku i gustów babci Jolanty, a w katedrze ludzi niewiele, co — jak mawiał słusznie jej spowiednik ksiądz Markowski — sprzyja medytacjom. Skąd mogła wiedzieć, że wszystko się „pokręci” i Ewka nie tylko pójdzie do szkoły bez rogala, ale będzie musiała sama zrobić sobie śniadanie i spóźni się na pierwszą lekcję.
Właśnie babcia wychodziła z kościoła, gdy od strony mostu wleciała na plac duża srebrzysta maszyna i zatrzymała się przed katedrą. Wysiadł z niej jakiś mężczyzna o bladej, zmęczonej twarzy i pożegnawszy się z pozostałymi w wozie towarzyszami, wszedł do kościoła. Ubrany był na czarno i jego niecodzienny, a zarazem jakby znajomy wygląd zaintrygował babcię Jolantę. Wróciła więc za nim do kościoła aby lepiej mu się przyjrzeć.
Mężczyzna klęczał przed głównym ołtarzem z pochyloną nisko głową i odmawiał szeptem modlitwę. Babcia Jolanta była teraz niemal pewna, że jest to jakiś znajomy ksiądz, ale gdzie i kiedy z nim się zetknęła — na próżno próbowała sobie przypomnieć.
Spojrzała na. zegarek i stwierdziła, że ma jeszcze trochę czasu. W ostateczności mogła zresztą wrócić do domu metrem, ale pozostawić zagadkę nie rozwiązaną — tego by sobie nie darowała. Usiadła więc w pierwszej ławce i poczęła powtarzać litanię, nie spuszczając oka z klęczącego mężczyzny.
Czas jednak płynął, a przybyły nie wstawał z klęczek, pochłonięty całkowicie modlitwą.
Nie pozostawało nic innego jak znaleźć pretekst do nawiązania rozmowy. Wróciła do kruchty i kupiła w automacie medalik.
Mężczyzna modlił się nadal przy ołtarzu. Podeszła więc do niego i podała mały srebrzysty krążek. Mężczyzna przeżegnał się, wziął medalik i długo, w milczeniu patrzył na miniaturowy wizerunek Matki Boskiej.
— „Chwała na wysokości Bogu!” — powiedział nagle po łacinie przenosząc wzrok na babcię Jolantę.
— „… a na Ziemi pokój ludziom dobrej woli” — dopowiedziała bez zająknienia i uśmiechnęła się do niego.
Nie odwzajemnił uśmiechu, choć w wyrazie jego oczu nie trudno było dostrzec radość.
— Czy wiesz, o co się modliłem? — powiedział cicho w języku inter. — O to, aby spotkać kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto odpowie mi słowem bożym…