Pierścień wytwórczy dostarczający temu wielkiemu miastu żywności, wody i tlenu, ustąpił miejsca wysmukłym wieżowcom i blokom mieszkalnym. Błyskające w słońcu tęczowymi refleksami budowle mnożyły się i rosły, zdając się wspinać coraz wyżej i wyżej.

Poprzecinane wielopoziomowymi jezdniami i chodnikami pochłaniały stopniowo widoczny z góry krajobraz, aby wreszcie wypełnić go aż po horyzont.

Nieznajomy nie patrzył już teraz na maszyny powietrzne przelatujące w pobliżu, lecz rozszerzonymi szeroko oczami chłonął ten nowy widok.

Nagle gwałtownym ruchem pochwycił ramię Mikszy i wpatrując się z niepokojem w jego twarz zapytał: — Czy… czy… ja umarłem?

— Myślę, że… był pan… nieprzytomny. Przez pewien czas. Ale to nic…

— A więc jestem żywym człowiekiem?

— Na pewno! — potwierdził Miksza zastanawiając się, do czego nieznajomy zmierza.

— A ty ktoś, panie?

— Jestem meteorytologiem.

— Nie rozumiem.

— Jakby to panu wyjaśnić… Zbieram… takie… odłamki ciał niebieskich… Spadłych z nieba na ziemię.

— Panie, niełatwo mi pojąć, na czym to twoje zajęcie w Niebie polega — podjął po chwili milczenia brodacz. — Powiedz mi jednak, jeśli wolno ci to uczynić, gdzie ja jestem? Na Ziemi czy też w Niebie?

Miksza z trudem zachowywał powagę.

— Jeszcze jesteśmy… w powietrzu! Ale zaraz znajdziemy się na Ziemi.

— A to jest miasto?

— Miasto.

Twarz nieznajomego rozpromieniła się.

— Czy… to miasto… to miasto, co Święty Jan Ewangelista?…

— Tak! Tak! — Miksza nie chciał przeciągać rozmowy, bo maszyna weszła już w strefę przyziemną i światełka sygnalizacyjne wskazywały, że rozpoczyna się lądowanie.

Pod nimi zdawał się rosnąć w górę gmach z błyszczącą elipsą lądowiska na szczycie.

Tymczasem nieznajomy w jakimś radosnym uniesieniu począł recytować: — „I zaniósł mię w duchu na górę wielką a wysoką…I ukazał mi miasto wielkie… Ono Święte Jeruzalem, zstępujące z Nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość podobna była kamieniowi najkosztowniejszemu, jako kamieniowi jaspisowi, na kształt kryształu przezroczystemu… I miało ono miasto mur wielki a wysoki, bram dwanaście, a na swych bramach dwanaście Aniołów, a dwanaście bram, to dwanaście pereł: a każda brama była z jednej perły, a rynek miasta złoto czyste, jako szkło przezroczyste. Alem kościoła w nim nie widział. Albowiem Pan Bóg Wszechmogący jest kościołem jego…”

II. CZŁOWIEK ZNIKĄD

— Stefek!

Ocknął się raptownie. Kama Darecka stała naprzeciw niego, już w płaszczu, gotowa do wyjścia.

— Zdaje się, że zasnąłem… — skonstatował niepewnie i rozejrzał się po hallu. — Która godzina?

— Dochodzi pierwsza.

— Niemożliwe! — zdziwił się. — A więc spałem blisko cztery godziny?

Dziewczyna uśmiechała się.

— Czekałeś na mnie?

— Tak. Balicz mówił, że zaraz wychodzisz. Nie wiem sam, kiedy zasnąłem. Byłem bardzo zmęczony. Nie kładłem się spać od trzech dni.

— Balicz cię nabrał. A może nawet nie — zaśmiała się krótko. — Proponował mi „Żółty Krąg”. Jako dowód jego szczerze pokojowych intencji. Rano poprztykaliśmy się trochę i widocznie doszedł do wniosku, że przeholował. Powiedziałam, że mam wieczór zajęty.

Dosłownie tak. Gdy cię zobaczył w hallu, pewno pomyślał, że wybieram się gdzieś z tobą.

— Uparty facet.

— Nie w moim guście. Zresztą nie mam czasu.

— Widzę, że jednak…

— Opowiadasz głupstwa. Po prostu gra mi na nerwach.

— Kto się lubi, ten się czubi!

— Gadanie.

Wyszli przed gmach Instytutu. Noc była chłodna. Ulica za dnia i wieczorem tętniąca życiem, teraz, w czterogodzinnym okresie nocnego odpoczynku, opustoszała niemal zupełnie.

Pogasły różnobarwne światła, tylko promieniujące zielonkawo ściany domów zdawał się spowijać przedwieczorny zmierzch.

— Jedziesz do domu? — spytał Stefan niepewnie.

— Nie. Nocuję w Instytucie. Wyszłam tylko na chwilę. Chcę się trochę przejść.

— Pozwolisz, że pójdę z tobą?

— Jak chcesz…

Zeszli z głównego ciągu pieszego w dół na bulwar. Było tu jeszcze ciemniej, bo szereg cienistych topoli, biegnących skrajem bulwaru, tworzył naturalną osłonę przed światłami miasta. Tylko w czarnym lustrze Odry odbijały się oświetlone żółtawo najwyższe kondygnacje wieżowców na przeciwległym brzegu.

Usiedli na ławce.

— Odnalazłeś już wreszcie ten swój meteoryt? — zapytała Kama przerywając dłuższe milczenie.

— Nie. Przepadł jak kamień w wodzie. Najmniejszego śladu… Jakby go w ogóle nie było.

— Mógł przecież wyparować w powietrzu…

— Nie sądzę. Pomiary dokonane tuż przed samym upadkiem, gdy był na wysokości około trzystu metrów nad Ziemią wykazały, że miał średnicę ponad trzymetrową. To był kolos o masie rzędu kilkudziesięciu ton. Chyba, że pomiar był błędny…

— I to możliwe.

— Niemniej, powinien być jakiś ślad — zastanawiał się meteorytolog. — Inna sprawa, że mamy z tym obiektem kłopoty od samego początku. Ze wstępnych obliczeń wynikało, że tor miał się przeciąć z powierzchnią Ziemi w rejonie północnego Atlantyku. Ale zaraz nadeszły dane poprawkowe, a za nimi jeszcze następne. Hipotetyczny punkt upadku przesuwano coraz bardziej na wschód… Mówiłem nawet Tomowi, że wygląda tak, jak gdyby obiekt zamiast zwiększać, zmniejszał prędkość. Ale to był chyba błąd w obliczeniach. Zresztą na zastanawianie się wtedy nie było czasu. Ostatnie dane otrzymałem na niespełna trzy minuty przed zetknięciem się bolidu z Ziemią. Prawdopodobny punkt upadku znajdował się na obszarze Karkonoszy. A więc w moim sektorze. Oczywiście, abym dotarł tam przed bolidem i dokonał osobiście zdjęć, nie było mowy. Połączyłem się więc z obserwatorium na Śnieżce, aby chociaż na ekranie śledzić to zjawisko. Okazało się jednak, iż gęsta mgła uniemożliwia obserwacje optyczne. Na rozpędzenie chmur nie starczyło już czasu. Musiano więc ograniczyć się do radaru i podczerwieni…

— Stąd te dane dotyczące średnicy.

— Tak. Ale wyniki obserwacji i pomiarów okazały się nadspodziewanie skąpe. Nie udało się zauważyć żadnych efektów świetlnych ani termicznych. Na taśmach nie ma najsłabszych śladów promieniowania podczerwonego. Stosunkowo najwięcej informacji przyniosły obserwacje radarowe. Prędkość opadania zmniejszyła się na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach niemal do zera. Co dziwniejsze, niektóre dane zdają się wskazywać na ruchy poziome. Punkt upadku znajdował się, niestety, poza polem widzenia stacji na Śnieżce, tak, że udało się go zlokalizować z dokładnością tylko do trzech kilometrów. Ale chyba i w tym jest błąd. Stąd też moje kłopoty. Na domiar złego przyszła zaraz ta piekielna burza i jeszcze bardziej utrudniła poszukiwania zacierając prawdopodobnie wszelkie wyraźniejsze ślady.

Liczę tylko na ciebie, że potrafisz coś wyciągnąć z tego biedaka. Niechby choć w przybliżeniu określił, gdzie nastąpił upadek.

— Niestety, muszę cię zmartwić: on nic nie wie o meteorycie.

— Jesteś pewna? Przecież mówił o ogniu.

— Przeprowadziłam próbę fantowizyjną. Nie lubię stosować tej metody, lecz tym razem chciałam mieć pewność. Żadnej reakcji kojarzeniowej. Jak gdyby nigdy, nawet na zdjęciu, nie widział upadku bolidu.

— Ale może chociaż widział łunę? Może powie, gdzie był ten ogień?… Ujęła jego rękę i uścisnęła.

— Nie wiem, skąd wytrzasnąłeś tego człowieka, ale ci powiem, że jestem wdzięczna, żeś go do mnie przywiózł. To naprawdę niezwykły przypadek zespołu urojeniowego — powiedziała wstając.

— Znalazłem go w lesie. W Karkonoszach. Mówiłem ci przecież…

— No, tak. Chodzi jednak o to, że jak dotąd nic o nim nie wiemy. Pekoderu nie ma. Musiał zgubić… Może leży gdzieś w górach. Ale na to, aby stwierdzić jaki jest jego sygnał wywoławczy, trzeba wiedzieć, kim jest ten człowiek.

— Słowem: błędne koło!

— Dziś rano wezwaliśmy speca z SBS i sporządził cechogram. Dane już są w GIB-ie.

Czekam właśnie na wiadomość.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: