Chwilami wydawało mu się, iż to wszystko, co przeżył w ostatnich miesiącach, było tylko koszmarnym snem, że nic się nie zmieniło, i tak, jak od lat wielu, modli się nocną godziną samotny w kościele. Niestety, świadomość rzeczywistości wracała raz po raz, mącąc spokój, jaki spływał w jego duszę wraz ze słowami modlitwy. Chciał zapomnieć o świecie istniejącym za tymi murami, lecz jednocześnie ogarniał go lęk, czy pragnienie owo nie jest grzeszną ucieczką od tego, co niezbadane wyroki Opatrzności jemu przydały w udziale. Czyż to, że znalazł się na Ziemi w czasach nowego upadku — jak je w myślach nazywał — nie było próbą? A może to nie tylko próba, lecz także misja, której musi sprostać, nie bacząc na słabość ciała i ducha, inaczej bowiem popełniłby zdradę wobec Pana Najwyższego.

Ta myśl, kiełkująca od wielu tygodni w jego mózgu, teraz narzucała się z nieodpartą siłą.

Z jakąż nadzieją i ufnością szedł jeszcze dwanaście godzin temu przez plac przed bazyliką.

To, co tu ujrzał, prześcigało najśmielsze oczekiwania: oto Stolica Piotrowa jeszcze piękniejsza niż ta, którą widział przed wiekami. Wówczas wznoszono dopiero kopułę bazyliki, nie było wspaniałego portyku, setek posągów świętych pańskich, spoglądających z góry na plac. Nie wznosił się tu jeszcze ogromny obelisk z krzyżem na szczycie.

Ten widok „największego kościoła świata” pochłonął go bez reszty. Nie zwracał niemal uwagi na grupy ludzi dążących w różnych kierunkach. Ginęły one zresztą wśród kolumnady okalającej plac Św. Piotra w ogromie przedsionków i naw kościoła.

Szedł coraz dalej i dalej, jak we śnie, a usta jego powtarzały machinalnie słowa modlitwy Pańskiej: — Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie tak i na Ziemi…

Jak długo trwała ta wędrówka — nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, dokąd i po co dąży. Nagle ujrzał przed sobą ołtarz i księdza w ornacie, wznoszącego w górę kielich. Rzucił się na kolana, a w ściśniętym wzruszeniem gardle uwięzły słowa modlitwy. Nic to, że nabożeństwo różniło się liturgią od tego, do którego przywykł w swym przeszłym życiu.

Zdążył już oswoić się z myślą, że czas wszędzie pozostawił ślady… Istotne było, że treść sakralna pozostała ta sama.

Gdy tak klęczał, chłonąc chciwie oczyma każdy ruch kapłana przy ołtarzu, poczęło wzbierać w nim pragnienie zrzucenia z siebie ciężaru grzechów, dźwiganego od miesięcy.

Czuł, że nie jest godzien przystąpić do Stołu Pańskiego.

Na prawo pod ścianą ujrzał księdza w konfesjonale. Klęcznik przed kratą był wolny. Czyż mógł przewidzieć, że spowiedź ta stanie się dla niego nową, jakże ciężką próbą.

Czy postąpił tak, jak powinien był postąpić? Czy gniew, który go ogarnął po słowach spowiednika, był gniewem świętym? Policzkując tego fałszywego sługę bożego uczynił tak, jak nakazywał mu obowiązek. A jednak…

Ale czy mógł inaczej? Czy wolno mu było pozostać biernym wobec herezji głoszonej z konfesjonału?

Gdybyż mógł mieć pewność, że to był tylko jeden zbłąkany brat… A jeśli ich jest wielu?

Jeśli Szatan i tu rzucił swe zatrute ziarna? Wszak bywało już nieraz…

Dlaczego tu wszyscy jakoś dziwnie patrzą na niego? Dlaczego, gdy po incydencie ze spowiednikiem zbliżył się do grupy rozmawiających księży, miast poprzeć go, rozpierzchli się w milczeniu? Dlaczego nie odpowiadają na jego pytania? Unikają z nim szczerej rozmowy? Nawet ów młody kleryk, który zapytany o kardynała Lorce doprowadził go aż do bram pałacu gdzie mieści się Papieski Komitet Nauk Historycznych — na indagację odpowiadał tylko półsłówkami…

I czy istotnie kardynał był aż tak zajęty, że nie mógł go tego wieczora przyjąć? Prawda, wyznaczono termin audiencji na rano i zaproponowano zwiedzenie pałacu, a gdy zapragnął pomodlić się w kaplicy, pozostawiono go tu samego. Lecz instynktownie czuł, że wokół niego „dzieje się coś,” czego nie może zrozumieć…

Szmer otwieranych drzwi i przytłumiony odgłos kroków przerwał potok myśli zakonnika.

Ktoś szedł wolno w kierunku ołtarza. Był coraz bliżej i bliżej Modesta. Wreszcie zatrzymał się kilka kroków od niego i wsparł ciężko na klęczniku.

Znów zapanowała cisza, przerywana tylko rytmicznym oddechem dwóch ludzi.

Trwali tak obaj dłuższą chwilę, aż w końcu Modest, nie mogąc pokonać wzrastającego w nim nerwowego napięcia, odwrócił głowę i spojrzał.

Obok niego klęczał starzec w długiej jasnej szacie. Czy była to sutanna czy habit zakonny, tego Münch nie potrafił odróżnić.

— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — przemówił starzec po łacinie, dostrzegłszy ruch głowy inkwizytora.

— Amen! — dokończył Modest podnosząc się z klęczek.

— Przejdźmy tu do ławki, synu — powiedział wskazując na stalle. — Tu widniej.

Starzec usiadł, zaś Modest stanął obok w milczeniu i dopiero na przyzwalające skinienie zajął miejsce obok niego.

— Chcesz się widzieć z kardynałem Lorcą?

— To wy, eminencjo? — wyszeptał Münch wpatrując się w twarz starca.

— Nie. Nie jestem kardynałem Lorcą. Jutro cię przyjmie. Powiedz mi jednak, o czym chciałeś z nim mówić?

— Ja… — rozpoczął i urwał. Potem nagle wyrzucił z siebie bezładny potok słów. — Ja…

Ojcze czcigodny, ja nie wiem. Ja widzę, a nie rozumiem… Ja słyszę, a uszom nie śmiem wierzyć… To wszystko… ten świat… ja nie wiem… Może błądzę… Ale przecież… Ojcze, ja boję się…

Umilkł raptownie.

— Czego się boisz, synu? Otwórz przede mną serce, a może potrafię ci pomóc.

Łagodne oczy starca patrzyły z powagą na Modesta.

— Tak, ojcze. Moja dusza jest słaba i potrzebuje pomocy… — Mówiono mi, że byłeś na mszy.

— Tak, ojcze, byłem. Powiedz mi, ojcze czcigodny, ty, który z pewnością jesteś blisko kardynałów, może nawet widujesz Jego Świątobliwość… Powiedz mi: czy ten świat jest światem bożym? A Kościół nasz święty? Gdzie władza jego sięga? Czyżby tylko tu, w Rzymie?…

— Widzisz… — odrzekł z powagą starzec — wiele się zmieniło… Inaczej jest dziś, niż było wówczas, kiedy widziałeś ten świat młodymi oczami. I nasze zadania są inne, choć cele te same.

— Ale przecież są księża! Są biskupi! Kardynałowie! Ojciec Święty!

— No, tak. Ale… Dlaczego Kościół nie walczy? Dlaczego pozwala?

— Na co, synu?

— Jak to na co, ojcze? Przecież to nie jest to!… Gdzie jest Królestwo Boże na Ziemi? Czyż nie dalej jego jesteśmy, niźli bliżej?

— Nie nam mierzyć drogę, którą przyjdzie jeszcze przebyć. Droga ta jeszcze daleka, ale nie taka, jak ci się, synu, wydaje… Jedno ci powiem: nie wszystko to, co za konieczny przymiot Królestwa Bożego uznawać zwykliśmy właściwie rozumiano przed wiekami.

— Tak, ojcze, heretyków i kacerzy wielka moc się namnożyła…

— Nie to miałem na myśli. Posłuchaj i rozważ to, co ci powiem. W życiu człowieka różne są okresy: dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały… Dobra matka, troskająca się o swe dziecię, za rączkę nieraz je prowadzać musi, bo niewiele rozumie ono z tego, co mu na dobre albo na złe wyjść może. Kiedy zaś rozsądku młoda latorośl zaczyna nabierać— pouczeniem, rozkazem i ostrzeżeniem, a czasem też nagrodą albo i karą matka wskazuje mu drogę życia. Potem przychodzi wiek młodzieńczy, jakże trudny dla obojga okres. Młodość buntować się poczyna przeciw władzy matczynej. Chce być samodzielna, samemu rozumem dochodzić, co dobre a co złe. Myli się przy tym nie raz, doświadczenia nie mając i skrycie żałuje, że wskazań matczynych nie słuchała. Ale i matka powinna wykazywać w tym czasie wiele wyrozumiałości, cierpliwości i rozwagi. Jeśli tego nie potrafi, może zaufanie dziecka postradać i miast je przy sobie utrzymać, na zawsze utracić. Kiedy wreszcie dojrzałość człowiek osiągnie, radą i przestrogą mu tylko trzeba służyć, otuchy dodawać… Nie nakazy i przyzwolenia, lecz własny rozum i umiejętność odróżniania ziarna od plew winny drogę wskazywać… Źle, gdy matka zbyt późno tę prawdę pojmie…

Starzec umilkł i zamyślił się.

— Dlaczego o tym mi mówisz, ojcze czcigodny? — zapytał Münch po chwili, na próżno usiłując zrozumieć sens usłyszanych słów.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: