— Cóż cię tak zaciekawiło? Zwykła taca! Z uchwytem, aby wygodniej było nosić — wyjaśniła.

Ale on chyba jej nie słyszał. Nie patrzył już na tacę, lecz gdzieś nad głową Kamy ku przezroczystej ścianie, za którą widać było ciemnobłękitne niebo, a pod nimi taflę morza.

— To już Morze Czarne! Wybrałam specjalnie taką trochę łamaną trasę…

Podeszła do okna i spojrzała w dół.

Delikatną, białą linią lśnił w słońcu ślad statku mknącego jak nartnik po powierzchni sadzawki. Tam znów dwa… trzy… cztery punkciki. Zdają się nie poruszać. To chyba grupa jachtów wodno-powietrznych szybuje lekko nad falami…

Kama zamyśliła się: trzeba może i Modesta zabrać na taką wyprawę. Niech zobaczy, niech zakosztuje wszystkiego…

Usłyszała za sobą szmer. Münch zbliżał się ku niej. Ogarnął ją jakiś nieuzasadniony, instynktowny niepokój. Niepokój wzmagał się. Czuła, że powinna się odwrócić. Zaraz.

Natychmiast! Napięcie stawało się nieznośne.

Ale zanim zdołała to uczynić, nad głową jej rozległ się świst, zakończony ogłuszającym trzaski m jakby walącego się sufitu.

Świat zawirował w jej oczach. Uczuła, że osuwa się na podłogę, lecz nie była w stanie zdobyć się na jakikolwiek wysiłek. Niby w jakimś koszmarnym śnie ujrzała na moment przed sobą wykrzywioną twarz Müncha, potem jego plecy oddalające się szybko.

Jak przez mgłę widziała, że biegnie w kierunku bufetu. Chwyta w przelocie torbę stojącą na stoliku, zdaje się szarpać pasek…

Przymknęła powieki. Usiłowała uświadomić sobie kolejność wydarzeń. Ale myśli plątały się bezładnie. Przesunęła dłonią po twarzy i wspierając się na drugiej ręce próbowała usiąść.

Jeszcze jeden wysiłek… jeszcze jeden…

Nagle jakiś ciężar zwalił się na nią z góry. Czuła, że szarpią ją czyjeś ręce… Ciężar przygniatał ją do podłogi…

Co się dzieje?… Uświadomiła sobie nagle, że przecież znajduje się w kabinie samolotu, że leci z Modestem do Kalkuty… Co on z nią wyprawia? Dlaczego szarpie bransoletę telefoniczną, wykręca jej ręce? Czyżby ją wiązał? Wyraźnie czuje zaciskające się więzy…

Próbowała wyrwać się, uwolnić ręce… Ale opór jej był słaby, mięśnie odmawiały posłuszeństwa.

Przygniatający ją ciężar zelżał. Napastnik chwycił ją teraz za ramiona, dźwignął w górę i rzucił na fotel. Potem podszedł do bufetu i przyniósł szklankę z pomarańczowym sokiem.

Uczuła na wargach zimne dotknięcie szkła. Wypiła kilka łyków orzeźwiającego płynu i mózg począł jakoś żywiej pracować.

Była już prawie zupełnie przytomna, tylko ogromnie osłabiona, a dokuczliwy szum w głowie przechodził w ból.

Münch stał naprzeciw niej i patrzył w milczeniu.

— Dlaczego? — zapytała z wysiłkiem.

Przełknął ślinę, jakby chciał coś odpowiedzieć. Milczał jednak nadal, patrząc uparcie w jej twarz.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Ty wiesz…

— Nic nie wiem. Nie wiem.

Ból głowy potęgował się.

— Niedobrze mi… Rozwiąż mi ręce, proszę…

— Nie!

— Ależ… Ja naprawdę… To nie ma sensu. Co ty wyprawiasz?

Podsunął do jej ust znów szklankę z sokiem. Pokręciła przecząco głową.

— O, patrz, tu — wskazała wzrokiem. — W kieszonce na piersiach. Mikroapteczka. Płaskie pudełko. Daj mi pastylkę. Niebieską.

Pośpiesznie, a jednocześnie jakby z lękiem, sięgnął do kieszonki i wydobył pudełko.

— Naciśnij teraz niebieski punkcik.

Wykonał polecenie i w podajniku ukazała się maleńka pastylka.

— No, daj mi! A potem soku.

Stał niezdecydowany, patrząc na pastylkę.

— Proszę cię. Mod!

Spojrzał podejrzliwie i naraz gwałtownym ruchem rzucił mikroapteczkę na dywan.

— Co robisz? — zawołała z przestrachem, patrząc jak miażdży pudełko butami.

Różnobarwne pastylki rozsypały się wokoło po podłodze wśród szczątków połamanej bransolety telefonicznej.

Teraz dopiero w pełni uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. Całym wysiłkiem woli starała się pokonać wzrastający niepokój i zmusić umysł do jak najsprawniejszego działania.

— Modest! — zawołała, starając się nadać głosowi stanowczy, a jednocześnie spokojny ton.

Zatrzymał się, w miejscu i z wolna podniósł głowę.

— Modest! — powtórzyła — Rozwiąż mi ręce! — rzuciła rozkazująco.

Wykonał ruch w jej kierunku, jakby chciał spełnić polecenie, ale zatrzymał się w pół kroku.

— Nie! Jeśli potrafisz, uwolnij się sama! Potrafisz?

Milczała. Czuła instynktownie, że od odpowiedzi na to pytanie zależy wiele. Nie mogła jednak ryzykować kłamstwa.

— Nie możesz się uwolnić? — podjął z wyraźną satysfakcją. — Nie możesz? A gdzie twoi opiekunowie? Wezwij ich na pomoc! No! Wzywaj! — szarpnął ją za ramię.

— Co ty chcesz zrobić? — zapytała usiłując zachować spokój.

Spojrzał z powagą w jej oczy.

— Chcę cię… uratować!

— Mnie? Nie rozumiem.

— Chcę uratować twą duszę. Jeszcze nie jest za późno. Czego tak na mnie patrzysz? Ty chyba sama nie wiesz… Ty nie możesz być rzeczywiście… taka… To on przemawia przez twoje usta! Ale ja potrafię go przepędzić!..

— Kogo?

— Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Powiedz! Wyjaw wszystko! Całą prawdę.

Teraz, zaraz! Nadeszła godzina, w której staniesz przed Sędzią Najwyższym… Bóg miłosierny…

— Słuchaj, Mod, dlaczego mi grozisz? Czego ty ode mnie chcesz? Jakiej prawdy?

— Ty wiesz… Nie uda ci się mnie oszukać! Ja wszystko zrozumiałem. W twym ciele jest zło. Tylko w nim… Nic już nie uratuje twego ciała! Ale dusza jest nieśmiertelna! Nie wolno ci jej gubić! Zaklinam cię na rany Pana Naszego! Pomóż mi wypędzić Szatana z ciała twego!

Uratuj duszę!

— Ależ…

— Powtarzaj za mną: W imię Ojca, Syna….

— Ależ, Mod! Przecież ci już tłumaczyłam nie raz…

— A więc?… Wiedziałem! Nie możesz się modlić!

— Mogę, ale nie o to chodzi przecież, abym powtarzała słowa modlitwy! Wydaje ci się, że jestem wysłanniczką piekieł. Czarownicą czy diablicą. Ale to nieprawda. Jestem takim samym człowiekiem jak ty! Jak inni ludzie na Ziemi!

— Kłamiesz! — przerwał jej porywczo. — Oszukiwałaś mnie! Był czas, gdy wydawało mi, że jesteś aniołem… Ale myliłem się. To był fałsz! Udawałaś, aby mnie otumanić… Zakuć w piekielne łańcuchy! Abym myślał o tobie, a zapomniał o Bogu! O celu, któremu powinienem służyć!

Podpierając się związanymi rękami usiadła i opuściła nogi na podłogę.

— Uspokój się! — powiedziała podnosząc głos. — Ja nigdy cię nie oszukiwałam. Chcesz wiedzieć wszystko, to ci powiem: nie ma ani diabłów, ani aniołów! Choćbyś nie wiem co robił, nie wiem gdzie szukał — nigdzie nie znajdziesz!

— Kłamiesz! Ja byłem w czyśćcu! Widziałem!

— Mówiłam ci już: prawdopodobnie zetknąłeś się z jakąś obcą cywilizacją, która odwiedziła Ziemię. Jakieś istoty zamieszkujące inne światy…

— On znów przemawia przez ciebie! — wykrzyknął z lękiem. — Apage! Apage!

— Czego chcesz ode mnie? Abym potwierdziła twoje wszystkie urojenia? Urojenia dawno minionych czasów? To właśnie byłoby kłamstwem!

Dźwignęła się z fotela i wstała, ale on skoczył ku niej, chwycił za ramiona i rzucił na kolana.

— Módl się! Proś o przebaczenie! Pan nasz miłosierny… Ja chcę twego dobra! Nie zmuszaj mnie…

— Znów mi grozisz?

— Nie grożę, lecz proszę… ja nie chcę tego — zakrył twarz dłońmi. — Ale nie mogę inaczej…

— Więc jeśli nie powiem tego, co chcesz usłyszeć, będziesz musiał mnie zabić? — postawiła sprawę otwarcie.

Uniósł na nią oczy i patrzył długo, jakby zbierając myśli. Gdy się wreszcie odezwał, głos jego był spokojny i opanowany. Ale w tonie tym było coś przerażającego.

Kama wyobraziła sobie w tej chwili, co musieli odczuwać ludzie, których przesłuchiwał.

Czuła, że ogarniają ją mdłości.

— Nie rozumiesz? — zapytał z wyrzutem. — Tak, ty chyba nie rozumiesz… Śmierć ciała to nie wszystko. Chodzi o duszę! Chodzi o to, abyś wyznała przed śmiercią… Abyś oczyściła duszę! Abyś żałowała…

Z trudem ukrywała lęk. Ukradkiem spojrzała na chronometr umieszczony nad pulpitem kontrolnym. Od chwili startu upłynęło dopiero 30 minut. Zdawała sobie sprawę, że musi zyskać na czasie — rozciągnąć rozmowę jak najdłużej. Odwoływanie się do sumienia nie miało sensu. Postanowiła więc zmienić taktykę, przechodząc do ataku.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: