Daisy jako kobiecie było jeszcze trudniej: nie tylko zmniejszało jej to pensję o połowę w stosunku do kolegów. Dogmat biblijny o umysłowej niższości kobiet towarzyszył jak zmora każdej, która chciała zdobyć niezależność, własną pracę, własne pieniądze. Wyjątek stanowiły piękności, pod warunkiem, że nie narażały się szefom niemiłą obojętnością, niewdzięcznością — jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zaliczała się do nich.

Pole do działania miała dość ograniczone. Pisała i mówiła o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. Że ubierała to w ładną formę, że miała zacięcie do pióra — utrzymywała się jakoś na powierzchni. Parokrotne pochwały Greena, głównego właściciela i dyrektora węzła telewizyjnego, pozwalały jej snuć jaką taką nadzieję na przyszłość, o ile czyjaś nieoczekiwana podłość lub intryga nie zwichnie jej drogi życiowej.

W tej chwili trzymała w ręku klucz, który powinien otworzyć przed nią drogę do kariery.

— Kariera!!! — zaszumiało jej w uszach.

Uprzytomniła sobie, że przecież nie może ukraść tego, co znów dla kogoś jest karierą i czymś o wiele droższym.

Odwróciła się plecami do wody i rozłożyła kartkę na piasku tak, aby to nie zwróciło niczyjej uwagi. Otworzyła notes i słowo po słowie, wiersz po wierszu rzucała na papier zawrotnie szybki, ale dokładny stenogram.

Kruk podpływał do brzegu, gdy reporterka schodziła już z piasku. W okamgnieniu znalazła się w szatni, byle jak najszybciej stanąć przed Greenem, zapoznać go z wiadomością, jakiej mu nigdy nie przyniósł żaden z dziennikarzy.

— Kariera!!! — stuknęła winda unosząc Daisy tam, dokąd ją pchnęła żądza powodzenia.

Wychodząc od prezydenta Kruk miał głowę zaprzątniętą łańcuchem dziwnych spraw, którego poszczególne ogniwa rwały się, nie tworząc logicznej całości. Najbardziej ciekawił go tajemniczy napis usunięty przez Summersona z planów miotacza, ale Kruk nie mógł indagować o to prezydenta. Krótka rozmowa dotycząca szczegółów technicznych przebudowy, zakończona akceptacją planów opracowanych przez Kruka, nie przyniosła rozwiązania zagadki.

Konstruktor zjechał windą na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko załatwił formalności i otrzymał zapewnienie, iż zakłady przystąpią niezwłocznie do wykonania zamówienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowił natychmiast udać się do dzielnicy przemysłowej. Właśnie skręcił w korytarz prowadzący do windy centralnej, gdy niespodziewanie wyłoniła się przed nim wysoka, chuda postać i rozkrzyżowawszy ręce w milczeniu zagrodziła mu drogę. Był to mężczyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wolu i wyłupiastych oczach. Na ramiona miał narzucony żółty, poplamiony koc, z którego brzegów zwieszały się poprzyczepiane różnobarwne wstążki.

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię genialnego ojca naszego, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona! — zawołał ochryple. — Niech będzie otoczone szacunkiem imię jego wiernego sługi, konstruktora Kruka! Zbliża się dzień ich triumfu!

— Dobrze, już dobrze, Harry — Bernard usiłował uwolnić się z oplatających go ramion. — Puść mnie. Bardzo się spieszę…

Twarz Harry'ego wyrażała rozpacz.

— Nie puszczę cię!

— Ależ Harry, uspokój się. Wszystko będzie dobrze… Konstruktor postąpił krok naprzód.

— Nie wolno! — zawołał obłąkany rozdzierająco.

— Dlaczego mnie nie chcesz puścić?

— Bo tam… — oczy Harry'ego stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. — Tam piekło!

Nachylił się gwałtownie do ucha Bernarda i szeptem, jakby zdradzając mu jakąś wielką tajemnicę, wyrzucił z siebie:

— Lochowi zdechły trzy zielone kozy.

— Zielone?

— Tak. Sam widziałem, jak wyciekały im z rogów. To były aktualne, małe, żółte Greeny. A ty jesteś przeciwny?

— Ależ skąd? — zaprzeczył pośpiesznie Kruk. — Zgadzam się z tobą zupełnie. Ale, niestety, teraz nie mam czasu. Przyjdę do ciebie do domu, to porozmawiamy.

— Idziesz? — zapytał obłąkany nie wypuszczając go z objęć.

— Muszę!

— No to idź! Ale nie tędy! Nie tędy! — tu grozi ci śmierć. Śmierć! Piekło!

Puścił Kruka zagradzając mu jednak drogę. Ten wahał się chwilę, wreszcie doszedłszy do wniosku, że nie warto drażnić wariata, rzekł:

— No, to do widzenia — i zawrócił ku bocznej, krótkodystansowej windzie. Już dochodził do zakrętu, gdy rozległ się za nim okrzyk:

— Ber!

— Czego chcesz?

— Pamiętaj! Unikaj starego diabła! Koniecznie! Z zielonymi nogami… sto-ło-wy-mi!

— Dobrze! Dobrze!

Bernard przyśpieszył kroku. Jeszcze zza rogu dobiegło go ochrypłe wołanie:

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię naszego genialnego diabła, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona, i jego wiernego sługi, konstruktora Kruka!

Bernard pojechał na 18 poziom, aby dojść najkrótszą drogą do windy centralnej.

Przed wejściem do siedziby prezydenta stało dwóch strażników z elektrytami przewieszonymi przez ramię. Strażnicy wyprężyli się na widok głównego konstruktora rządowego.

„Gdybym mógł teraz spotkać się ze Stellą — pomyślał Kruk. Ileż tajemnic, do niedawna najskrytszych, miałby jej dziś do wyznania! Co ona teraz powie, po oficjalnie wyrażonej zgodzie ojca na ich małżeństwo? Jeszcze wczoraj wydawać się to mogło baśnią z rzędu tych najbardziej niedorzecznych”.

Mimo prezydenckiego przyrzeczenia i znacznej dozy pewności, że powierzoną sobie pracę wykona w terminie, Bernard czuł jednocześnie jakby lęk przed tym spotkaniem. Wiedział, że w zakłopotaniu nie otworzy ust, w przeciwieństwie do dotychczasowych spotkań na basenie, tylekroć wypełnianych beztroskim śmiechem obojga. Śmiech ten na pewno nie był miły Summersonowi, gdy wszędobylskie „wierne oczy” i „wierne uszy” informowały go w wieczornym uniżonym raporcie o jednym więcej dniu Celestii, który odpłynął w przeszłość.

Na plantach otaczających siedzibę rządu panował jak zwykle w tych godzinach niewielki ruch. Jednostajnie mrugał mieniący się wszystkimi barwami tęczy wielki napis na suficie: „Niech żyje najmędrszy, najsprawiedliwszy ojciec wszystkich ludzi, prezydent Edgar Summerson!”

Bernard spojrzał odruchowo na napis i uczuł nieprzyjemny dreszcz. Przypomniały mu się słowa Harry'ego.

Podszedł do windy i miał zamiar pojechać w górę, gdy w otwartych drzwiach ukazały się dwie postacie.

Profesor Schneeberg wysunął się naprzód z wyciągniętymi rękami. Za nim podążał Williams, sekretarz osobisty prezydenta.

— Nareszcie cię mamy!

— Powinszować! — wtórował Williams.

Kruk odczuł serdeczność powitania, ale nie rozumiał, o co chodzi. Przybysze popatrzyli na siebie ze zmieszaniem. Byli zaskoczeni.

— Czyżbyś się nie cieszył? — zapytał Schneeberg.

— Z czego?

— No, jak to? Nie ma człowieka, który by nie zazdrościł ci wielkiego losu. To wszystko brzmi wprost fantastycznie!

Konstruktor oniemiał. To, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, rzeczywiście wyglądało na baśń, ale skąd ci dwaj mogą o tym wiedzieć? Z pewnością tylko zbieg okoliczności. Summerson przecież nakazał bezwzględną tajemnicę, wszelkie zaś pisma i plenipotencje dotyczą budowy jedynie pewnych przyrządów lub części, nie wspominając, do czego mają służyć. Kruk nie wyobrażał sobie, jaką drogą to wszystko mogłoby przedostać się poza ściany prezydenckiego gabinetu.

— Nie rozumiem. Williams obruszył się.

— Po co chcesz robić durniów z ludzi, którzy ci dobrze życzą? Żenisz się z córką prezydenta… Dostałeś jakąś ekstra-pracę do wykonania, której nie powierzono nikomu, tylko właśnie tobie. Cieszysz się, człowieku, jak młody bóg, a nie chcesz tego przyznać.

Kruk poczuł zawrót głowy.

— Ale… skąd wy to wiecie? Czy prezydent mówił wam?

— Przestań dziwaczyć. Przed pięcioma minutami telewizory w całej Celestii ogłosiły o tym.

— Te-le-wi-zo-ry? Bredzisz, człowieku. Skoro wiesz, to wiesz, ale nie ode mnie. To przecież miała być najściślejsza tajemnica!

— Słuchaj uważnie — rzekł Schneeberg powoli. — Jakieś dwadzieścia minut temu nadawano audycje brzmiącą prawie dosłownie tak:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: