Czym jednak było to, co widziałem? Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy zagadkowe zjawisko nie było halucynacją? Niestety, jako jedyny ślad niedawnego wydarzenia pozostała tylko rozległa wyrwa w pierścieniu Saturna, przecinana raz po raz przez bryły lodowe, wytrącone eksplozją ze swych orbit.
Może zapis coś wyjaśni — pomyślałem, przystępując natychmiast do badania taśmy. Niestety, kamera była nastawiona wyłącznie na „gwiazdę”.
Zważywszy, że za dwa dni wyruszę w drogę poza Układ Słoneczny i że nie będzie mnie tu przez blisko trzysta lat — wiedziałem już, że nie mam żadnych możliwości rozwiązania zagadki.
— Nym! Przybądź do centrali dalekiego zasięgu natychmiast po wylądowaniu!
Na ekranie widniała znajoma twarz dyżurnego łączności.
— Co się stało? Czy jakaś wiadomość o RD-18?
— Nie. Z Astrobolidu. Sprawa bardzo pilna! — Wyraz twarzy i głos dyżurnego wyrażały najwyższe zdenerwowanie..
Moja rakieta znajdowała się już nad kosmodromem. Przez przednią szybę było widać jasno oświetlony pas lądowiska.
Automaty włączyły hamowanie. Z przedniej dyszy labdżeta wystrzelił snop gazów. Po chwili, sunąc lekko na wysuniętych gąsienicach, rakieta wjechała do hangaru.
Niemal biegiem wpadłem do centrali.
— Co się stało?
Dyżurny łączności bez słowa podał mi kartkę papieru.
Przeczytałem tekst depeszy raz i drugi:
Dziwią nas nieporządki w centrali na Tetydzie. Donosicie, że Nym Engelstern odlatuje z Tetydy jutro, gdy w rzeczywistości godzinę temu przybył na Astro-bolid i już śpi w swoim pokoju. Przed chwilą włączyliśmy silnik celem zwiększenia prędkości statku do 10 ODO km/s.
Treść depeszy była tak absurdalna, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż po prostu koledzy spłatali mi figla.
— Ależ to naprawdę wiadomość z Astrobolidu — upewniał mnie dyżurny. — O, patrz: tu jest oryginalna taśma. Możesz sprawdzić.
— Wobec tego nic nie rozumiem — powiedziałem w osłupieniu. Nie miałem wątpliwości: depesza była istotnie nadana na Astrobolidzie.
— Czy wysłałeś wyjaśnienia?
— Oczywiście. Natychmiast po otrzymaniu depeszy. Ale…
— Co ale?
— Sygnał przecież leci blisko sześć godzin w jedną stronę. Rozumiesz więc…
— Gdyby RD-18 była już tu…
— Niestety. Przyleci dopiero jutro — westchnął dyżurny. Chwyciłem go kurczowo za ramię.
— Czy Bili jest jeszcze na Tetydzie?
Dyżurny przytaknął.
— Połącz mnie z nim natychmiast. Polecę jego rakietą! Zaraz. Za godzinę!
— Ależ to maszyna nie przystosowana do tak długich lotów!
— Nieważne! Dam sobie radę. Połącz mnie natychmiast z Billem. Natychmiast!
SZALONY CHŁOPAK
(Ze wspomnień Mary Sheeldhorn)
Astrobolid, pierwszy rok podróży
Sita 3722, mała skalna wysepka kosmiczna, od milionów wieków obiegała Słońce i oprócz nielicznych, z czasem coraz rzadszych zderzeń z podobnymi do niej twardymi bryłami materii nic nie mąciło jej kamiennego, zda się wiecznego spokoju. Aż nadszedł dzień, gdy na jej niegościnnej powierzchni osiadł wie-loramienny potwór. Wpił się potężnymi pazurami w skaliste ciało planetoidy, a jego ogniste paszcze zaczęły pożerać coraz to nowe tony jej twardego miąższu. Zaledwie po raz wtóry blady punkcik Merkurego[5] zdążył skryć się wśród blasków korony słonecznej, a już we wnętrzu metalowego potwora, krążące dotąd bezużytecznie w przestrzeni, twarde, kamienne bloki planetki zmieniły się w cudo techniki XXV stulecia — okręt międzygwiezdny.
Gdy po raz pierwszy ujrzałam ów błyszczący, kulisty twór, mający służyć nam na długie dziesięciolecia za jedyny dom i wszechstronne laboratorium, pośród słoneczno-gwiaździstego nieba świecił Mars, tak — bliski, że gołym okiem można było rozróżnić jego sierp i dwa księżyce, niby robaczki świętojańskie okrążające planetę: jeden wolno, drugi bardzo szybko.
Ale myśli nasze były wtedy skierowane gdzie indziej. Oczy wracały uparcie tam, gdzie opodal Słońca, blisko siebie, świeciły dwa błyszczące punkty:
Wenus i Ziemia. Łapczywie łowiliśmy każdy promień słonecznego światła odbity od naszej ojczyzny, patrząc w jej niebieskawe oblicze jak w twarz ukochanego przed długim rozstaniem.
Oto wkrótce, zrodzony w tyglu nowoczesnego alchemika, bajkowy statek zabierze nas — dzieci Ziemi — daleko, w nieznany świat, którym włada promienny Toliman,[6] tam gdzie Słońce jest tylko najjaśniejszą z gwiazd Kasjopei.
Na Sitę 3722 przyleciałam z Astrid w ostatniej grupie, na dwa dni przed startem Astrobolidu. Tym samym „pasażerem” przybyli: nasza główna anabiotyczka — fizjolog i lekarz Kora Heto, przyszły szef łączności — Rita Croce, cybernetyczka Mei-Lin Tai z dwojgiem dzieci oraz geolog-planetolog Igor Kondratiew z żoną, lekarką Zoją Makarową, i dwuletnią córeczką Ziną. Kondra-”:iewa znałam dotąd wyłącznie z licznych prac naukowych. Niemniej jego pociecha uznała mnie od pierwszej chwili za ciocię, wiążąc z tym nieco uciążliwy przywilej odpowiadania na jej nieustanne pytania.
Jej ojciec — przyznaję to dziś szczerze — wydał mi się nieznośnym milczkiem,: którym sam na sam nie wytrzymałabym ani miesiąca, a cóż dopiero 260 lat. Jednak pozory mylą, Igor potrafi mówić, i to jeszcze jak. Ale tylko wtedy, gdy zechce. Niestety, nieczęsto chce.
Na polowym kosmodromie Sity czekał już na nas Hans, za którym Astrid bardzo się stęskniła. Poza Hansem było już w bazie ośmiu członków załogi Astrobolidu. Brakowało tylko astrofizyka Nyma Engelsterna, który nie zdążył ukończyć w terminie swych prac i postanowił dogonić nas dopiero po starcie.
Choć nazwiska niemal wszystkich przyszłych współtowarzyszy podróży nie iyły mi obce, jednak osobiście, i to bardzo blisko, znałam tylko Renego Petiot. Studiowaliśmy razem paleontologię na uniwersytecie w Santiago de Chile dwa lata mieszkaliśmy w sąsiadujących z sobą pokojach. Petiot wyróżniał się;pośród kolegów dość wszechstronną wiedzą oraz dużą systematycznością '..-/ pracy. Nie znosił jednak egzaminów, które z reguły zdawał poniżej swych stotnych możliwości, cierpiąc na chroniczne ataki tremy. Nierzadko ci, '.tórym pomagał w studiach, osiągali lepsze noty. Jego istotne walory jako wybitnego naukowca wyszły na jaw dopiero później, gdy ogłosił drukiem — swą pierwszą rewelacyjną pracę z dziedziny psychologii małp człekokształtnych. Ja w tym okresie przerzuciłam się na geologię do Los Angeles i straciłam Renego z oczu.
W czasach studenckich my, bliżsi przyjaciele Renego, wiedzieliśmy jeszcze o jednej jego umiejętności, która zresztą dość często dawała się nam we znaki. Większość kolegów nie podejrzewała ani na moment, że w bardziej zażyłym gronie ten nieśmiały chłopak błyskał raz po raz ciętym dowcipem i żywym humorem.
Nie widziałam go blisko dziesięć lat. Spoważniał nieco i schudł, wydając ”się w swej czarnej bluzie wyższy, niż był naprawdę. Przywitał się ze mną bardzo serdecznie już w przedsionku, a potem, zapraszając ruchem ręki podchodzącą do nas młodą kobietę o gładko zaczesanych blond własach, zawołał:
— Poznajcie się: Mary Sheeldhorn, o której ci już mówiłem, Ingrid Karlson, planetograf światowej sławy i moja narzeczona.
— Nie pleć. Renę — Karlson spłonęła rumieńcem.
— Czyżbyś chciała dać mi kosza? — przymrużył filuternie oko. — Na dwie godziny przed ślubem?
— Ależ nie o tym mówię… — zaprzeczyła żywo, lecz Renę nie pozwolił jej dokończyć.
— Otóż wiedz, że Ingrid i ja odłożyliśmy naszą uroczystość weselną na dzień startu Astrobolidu. W ten sposób pobijemy rekord.
— Jaki rekord?
— Odbędziemy najdłuższą w historii świata podróż poślubną.
— Widzę, Renę, że nie zmieniłeś się zbytnio — odparłam. I przypominając mu studenckie czasy zapytałam: — O kawałach też pewno nie zapominasz?
— Postanowiłem ostatecznie z nimi skończyć od chwili, gdy ta podła istota — wskazał na narzeczoną — spłatała mi wczoraj psotę, którą będę pamiętał dosłownie na wieki.