— Kiedy uciekłaś od nich? — zapytał Szu.

— Nie uciekłam. Chciałam koniecznie zobaczyć się z wami. Wzięłam Lu na kolana i powiedziałam mu, że pójdziemy i poszukamy drogi do was. Lu odrzekł wówczas: — Nie pójdziemy tam. — I wiedziałam, że nic na Io nie poradzę. Nawet nie próbowałam go przekonywać. To byłoby bezcelowe. Pragnęłam jednak bardzo. Widocznie wiedział o tym, bo już po paru dniach powiedział do mnie: — Mamo, pójdziemy do Szu. — I poszliśmy. On mnie prowadził. Przeważnie po dachach. Potem otoczyły nas świecące pyły i sama nie wiem kiedy znalazłam się tu, na wzgórzu.

— Trzeba zapytać Lu — zaproponował Szu i zwrócił się wprost do chłopca. — Skąd się tu wziąłeś?

— Myśmy tu… — wykonał jakiś nieuchwytny ruch zastępujący słowa. — To jeszcze… tak uniósł nas…

— Lu! Spróbuj opowiedzieć po kolei. Jaśniej!

— Przecież mówię!

— Nic nie rozumiemy.

— Nie rozumiecie? — zdziwił się. — Nie rozumiecie, co mówię? Mama też często mówi, że nie rozumie, co mówię.

— Pokaż chociaż ręką, gdzie są ci twoi Urpianie — podsunął Jaro. Lu spojrzał na niego uważnie, potem wskazał ręką na północo-zachód.

— Daleko stąd?

Lu wzruszył ramionami.

— Spróbuj jeszcze raz powoli wytłumaczyć nam, co się z wami działo, gdy postanowiliście tu przyjść.

— To chciała mama. Ale… musimy już wracać — powiedział nagle stanowczo.

— Pozostańmy jeszcze trochę — prosiła Zoe, patrząc na syna błagalnie.

— Nie. Trzeba wracać.

— Lu! Powiedz im, że my chcemy jeszcze trochę tu zostać.

Rozejrzałam się odruchowo na wszystkie strony. Wydało mi się, że gdzieś w pobliżu, może wśród wysokich krzaków, kryją się małe, trójnogie postacie. Znów mój wzrok zatrzymał się na Lu.

Chłopiec miał przymknięte powieki. Ruchy jego stały się naraz nerwowe, przyśpieszone. Twarz mu spąsowiała, potem szybko zbladła. Otworzył oczy.

— Możemy zostać. Trochę… — powiedział, z trudem przełykając ślinę. — Niedługo…

— Koniecznie chcecie odejść? W oczach Lu pojawiły się złe błyski.

— Musimy wrócić. Ja muszę wrócić do nich. I mama… Musimy. Oni tak mówią. Jaro był zupełnie wytracony z równowagi.

— Zoe, co to wszystko znaczy? Co oni robią z Lu, z tobą? Co oni z nami wszystkimi wyprawiają? Jak nas traktują? Nerwowy skurcz wykrzywił twarz Zoe.

— Jak nas traktują? — powtórzyła z wysiłkiem. — Boję się, że jak króliki doświadczalne.

NA OBRAZ l PODOBIEŃSTWO

Po wizycie Zoe i Lu w naszym życiu zaszły dość zasadnicze zmiany. Zgodnie ze wskazówką Lu wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia na północo-zachód. Teren byt w dalszym ciągu falisty, stepowo-lesisty, poprzecinany licznymi rzeczkami i strumykami, porośnięty miejscami dość gęstą, dziko pieniącą się roślinnością.

Wędrówka nasza nie trwała długo. Już wieczorem drugiego dnia juventyńskiego dostrzegliśmy nad horyzontem dalekie światła jakiejś gigantycznej wieży. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest to wieża, o której wspominała Zoe.

W czasie drogi dokonaliśmy interesującego odkrycia archeologicznego. Otóż zarówno w puszczy, jak i na stepie znaleźliśmy sporo śladów jakichś starych, nie używanych od kilku wieków arterii komunikacyjnych o nawierzchni z różowego plastyku. Drogi te były przeważnie całkowicie zarosłe nawet większymi okazami flory juventyńskiej. W trzech miejscach, na skrzyżowaniach dróg, znaleźliśmy wielkie posągi i bloki pokryte płasko rzeźbami, niestety, w dużym stopniu zniszczonymi przez wodę, wiatr, a przede wszystkim zarastające je rośliny. Posągi i płaskorzeźby nosiły cechy wpływów starej sztuki Urpian, której wiele różnych form odkryliśmy poprzednio na ich macierzystej planecie w Układzie Proxima Centauri.

Nie znaleźliśmy jednak żadnych świeżych śladów bytności gospodarzy planety na tym terenie. Może niechęć tych istot do opuszczania swych siedzib osiągnęła aż taką krańcowość, że niektóre obszary tego globu zmieniły się w dzikie, pierwotne puszcze?

Następnego dnia juventyńskiego przeprawiliśmy się z niemałym trudem przez szeroką, wartką rzekę. Za rzeką rozciągał się gęsty las potężnych roślin o fantastycznie powyginanych pniach i konarach, ciągnących się poziomo setkami metrów. Zza wierzchołków tych drzew widzieliśmy już jednak błyszczące w promieniach zachodzącego Tolimana przezroczyste mury ogromnego miasta.

Las obfitował w różne owoce i chociaż dotąd nie spotkaliśmy żadnych większych zwierząt, z żywnością kłopotu nie było. Szczególnie przypadły nam do smaku potężne jak głowa ludzka owoce, podobne w budowie do pęcherza wypełnionego wodą. Zawierały kwaskowy płyn i stąd nazywaliśmy je kwasocystami. Jak się później okazało, owe kwasocysty zawierały szczególnie pożywny napój stanowiący główny pokarm Urpian, nim przeszli oni na odżywianie całkowicie syntetyczne.

Przebycie dwukilometrowego pasa między rzeką a murami miasta zajęło nam blisko całe przedpołudnie następnego dnia. Nagrodą za wytrwałość była jednak niespodzianka, jaką znaleźliśmy pod miastem. Niespodzianka, co się zowie — iście w stylu urpiańskim!

W jaki sposób Urpianie przewidzieli, w którym miejscu dotrzemy do murów, trudno dociec. Szu raczej skłaniał się do przypuszczeń, że oddziałując w jakiś niedostrzegalny sposób na nasze mózgi, prowadzili nas z góry zaplanowaną przez siebie trasą.

Pozostaje faktem, że w końcu wędrówki spotkaliśmy przygotowany dla nas „dom” Był to pawilon o kolisto wygiętych, przezroczystych ścianach i dachu, ustawiony na oczyszczonej z drzew, rozległej polanie. Jak obliczył Szu, polanę tę przygotowali Urpianie przed dwoma dniami, a więc gdy jeszcze przebywaliśmy za rzeką.

Pawilon nie był pusty. Wypełniały go liczne sprzęty skopiowane drobiazgowo na wzór sprzętów kosmolotu. Jak się później okazało, to minimum komfortu życiowego zawdzięczaliśmy interwencji Zoe i Lu.

Jakkolwiek nasza sytuacja materialna uległa znacznej poprawie, możliwości ruchu były ograniczone. Zbytnie oddalanie się od pawilonu i błądzenie po puszczy nie należało do przyjemności. O przedostaniu się zaś do miasta nie było mowy. Poszczególne bloki stały jeden przy drugim niby wysoki mur obronny dawnej twierdzy. Żadnej arterii komunikacyjnej ani bramy, żadnych drzwi prowadzących do wnętrza domów. Mogliśmy obserwować przez przezroczyste ściany, co dzieje się na poszczególnych kondygnacjach tych budowli i nic poza tym. Byliśmy w rzeczywistości tak samo odizolowani od świata jak poprzednio wśród dzikich wzgórz. Zoe powiedziała nam później, że choćbyśmy okrążyli całe miasto, nigdzie nie znaleźlibyśmy do niego wejścia.

Przychodziła teraz do nas częściej, przynosząc nowiny dotyczące Urpian i Lu. Zjawiała się w sposób niezwykły, trudny do zrozumienia mimo jej tłumaczeń. Przenikała przez owe niedostępne dla nas ściany, poruszając się znów, jak już to kiedyś widzieliśmy, w sposób niewiarygodnie szybki i gwałtowny. Po przekroczeniu przejrzystego muru biegła jeszcze czas jakiś z taką samą prędkością, a potem nagle wracała do normalnego stanu. Przy powrocie do miasta proces ten powtarzał się w odwrotnej kolejności.

Na nasze pytania Zoe odpowiadała, że w niektórych miejscach ścian dostrzega coś w rodzaju drzwi. Są to prawdopodobnie silne pola, które na krótkie momenty zanikają, ukazują się, znów zanikają itd. Tych „mrugających” niezmiernie szybko drzwi nie może w ogóle zauważyć, a co dopiero przekroczyć zwykły człowiek, odbierający wrażenia znacznie wolniej niż Urpianie. Z chwilą jednak, gdy znajduje się w stanie wzmożenia tempa procesów fizjologicznych i czas płynie dla niego pozornie wolniej, dostrzega te otwory i może przebiec je, zanim się zamkną.

Zoe nie wiedziała, w jaki sposób następowała u niej zmiana tempa procesów życiowych. Podejrzewała, że wiązało się to z działaniem owego przezroczystego stroju, który miała na sobie. Nie chciała jednak dokonywać eksperymentów, a tym bardziej zdjąć go z siebie, gdyż obawiała się, że nie mogłaby później powrócić do Lu.

Nie dziwiliśmy się jej obawom. Wiedzieliśmy z doświadczenia, jakie nieprzyjemne figle potrafią płatać nam Urpianie, jeśli coś nie odpowiada ich woli. Domaganie się zaś od Zoe pozostawienia Lu wśród Urpian byłoby żądaniem nieludzkim. I tak od pewnego czasu żaliła się, że Lu coraz częściej i na coraz dłuższy okres znika.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: