Klucza nie było. Szarpnął jeszcze raz — nic.
Skoczył na równe nogi. Ślepo patrzał przed siebie — w przednich ekranach płonął już nie srebrzysty, ale biały, jak górskie śniegi, gigantyczny Księżyc. Zębate cienie kraterów sunęły po tarczy. Altimetr radarowy odezwał się — czy szedł już od dawna? Cykał miarowo — zielone cyferki wyskakiwały z półmroku: dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów odległości.
Światło bezustannie migało, bezpiecznik wyłączał miarowo prąd. Gdy gasło, w kabinie nie zapadał już mrok — upiorny blask Księżyca wypełniał ją po brzegi i tylko nieznacznie słabł, kiedy lampy błyskały swoim półprzytomnym żarzeniem.
Statek leciał prosto, wciąż prosto, i wciąż zwiększał szybkość na szczątkowym przyspieszeniu 0,2 g — zarazem Księżyc przyciągał go coraz mocniej. Co robić? Co robić?! Skoczył jeszcze raz do kasety, uderzył nogą w pokrywę — stal ani drgnęła.
Zaraz! Boże! Jak mógł tak ogłupieć!! Trzeba — trzeba po prostu dostać się tam, na drugą stronę pęcherza! Można przecież! Przy samym wyjściu, tam gdzie szklana bania przechodzi zwężającym się tunelem w lej kończący się u klapy — jest specjalna dźwignia, polakierowana na czerwono, pod tabliczką TYLKO W RAZIE AWARII ROZRZĄDU. Wystarczy ją przełożyć, a szklana bania uniesie się o metr prawie w górę — i będzie można przeleźć pod jej dolnym brzegiem na drugą stronę! Tam jakimś kawałkiem izolacji oczyści przewody i… Jednym susem znalazł się przy czerwonej dźwigni. — Idioto! — pomyślał, złapał stalową rękojeść, pociągnął, aż mu chrupnęło w stawie barkowym. Rękojeść wyskoczyła na całą długość błyszczącego olejem, stalowego pręta — a bania ani drgnęła. Ogłupiały, patrzał na nią — widział w głębi ekrany, pełne płonącego Księżyca, światło migało mu wciąż ponad głową — jeszcze raz targnął rękojeść, chociaż była już wyciągnięta… Nic.
Klucz! Klucz do kasety wyłącznika! Rzucił się płasko na podłogę, zajrzał pod fotel. Leżał tam tylko bryk…
Światła bezustannie migały, bezpiecznik miarowo wyłączał prąd. Gdy gasły, wszystko wokół stawało się białe jak wystrugane z trupich kości.
— Koniec! — pomyślał. — Dać się wyrzucić razem z banią? Wystrzelić z fotelem, w osłonie? Nie można, spadochron nie zahamuje, Księżyc nie ma przecież atmosfery. Ratunku!!! — chciał krzyczeć, ale nie było do kogo wołać — był sam. Co robić?! Musi być jakiś ratunek!!
Skoczył jeszcze raz do rękojeści — omal ręka nie wyskoczyła mu ze stawu. Chciało mu się płakać z rozpaczy. Tak głupio, tak głupio… Gdzie jest klucz? Dlaczego mechanizm się zaciął? Altimetr — jednym spojrzeniem ogarnął zegary: dziewięć i pół tysiąca kilometrów. Od rozpalonego tła wyraźnie odcinała się skalna piła Timocharisa. Zdawało mu się, że widzi już miejsce, w którym wryje się w pokrytą pumeksem skałę. Będzie grzmot, błysk i…
Naraz jego skaczące szaleńczo oczy padły, w sekundzie rozbłysku świateł, na poczwórny rządek miedzianych żył. Wyraźnie czerniała tam grudka, łącząca kable, pozostała po spalonej musze. Wystawiając bark, jak bramkarz w robinsonadzie, skoczył przed siebie, uderzenie było straszne, wstrząs omal nie pozbawił go przytomności. Ściana bani odrzuciła go jak nabita samochodowa opona, upadł na podłogę. Ani drgnęła. Zerwał się na równe nogi, dysząc ciężko, z pokrwawionymi ustami, gotów ponownie rzucić się na szklany mur. Spojrzał w dół.
Dźwignia małego pilotażu. Dla wielkich, krótkotrwałych przyspieszeń, rzędu 10 g, ale tylko na ułamek sekundy. Pracowała bezpośrednio, na cięgłach mechanicznych. Dawała momentalny, awaryjny ciąg.
Ale mógł nią tylko zwiększyć przyspieszenie, to znaczy — jeszcze szybciej dolecieć do Tarczy. Nie — zahamować. Odrzut był zbyt krótkotrwały. Hamowanie musi być ciągłe. Mały pilotaż — na nic?
Rzucił się na dźwignię, padając złapał ją, targnął, pozbawiony amortyzującej osłony fotela miał uczucie, że wszystkie kości mu się rozlatują, tak uderzyła go podłoga. Pociągnął jeszcze raz. Taki sam straszny, momentalny skok rakiety! Uderzył głową o ziemię, gdyby nie pianoplastik — roztrzaskałby się.
Bezpiecznik brzęknął — miganie ustało nagle. Sterownię zalał spokojny, normalny blask lamp.
Podwójne uderzenie błyskawicznych przyspieszeń małego pilotażu wytrąciło strupieszały węgielek spomiędzy przewodów. Zwarcie było usunięte. Czując słony smak krwi w ustach, skoczył w fotel, jakby dawał nurka z trampoliny — ale nie wpadł w jego objęcia, przeleciał wysoko nad oparciem, okropne uderzenie o strop, ledwo co osłabione haubą.
W momencie kiedy odbijał się do skoku, czynny już automat reduktora wyłączył silnik. Resztka ciążenia znikła. Statek, teraz już tylko rozpędem, spadał jak kamień prosto ku skalnym ruinom Timocharisa.
Odbił się od sufitu. Krwawa ślina, którą wypluł, płynęła obok niego w powietrzu czerwono-srebrzystymi bąbelkami. Rozpaczliwie wił się wyciągając ręce ku oparciu fotela. Wyrwał z kieszeni wszystko, co w nich tkwiło, cisnął za siebie.
Ten odrzut pchnął go łagodnie, powoli, sunął coraz niżej, palce, wyciągnięte tak, że ścięgna pękały, najpierw zgrzytnęły paznokciami po niklowej rurze, aż wpiły się w nią. Nie puścił: już. Ściągnął się cały głową w dół, jak akrobata robiący odwróconą stójkę na poręczach, złapał pas, po pasie zjechał w dół, owinął go wokół ciała, karabinek… — nie tracił czasu na zatrzaskiwanie go, zagryzł go tylko w zębach — trzymało. Teraz ręce na rękojeści, nogi w pedały!!
Altimetr: tysiąc osiemset kilometrów do Tarczy. Czy zdąży zahamować? Wykluczone! 45 kilometrów na sekundę! Musi skręcić — wykonać głębokie wyjście z pikującego lotu — tylko tak!
Włączył dysze odchylające — dwa, trzy, cztery g! Mało! Mało!!
Dał pełny ciąg na odchylenie. Rtęcią płonąca tarcza w ekranie, dotąd jak gdyby wmurowana weń z zewnątrz, drgnęła i coraz szybciej poczęła sunąć w dół. Fotel skrzypiał pod rosnącym ciężarem jego ciała. Statek wchodził w łuk nad samą powierzchnią Księżyca, o wielkim promieniu — promień musiał być taki, bo miał ogromną szybkość. Rękojeść stała twardo, dociśnięta do końca. Wtłaczało go w gąbczaste oparcie, tracił dech, kombinezon nie był połączony z tlenową sprężarką, czuł, jak gną mu się żebra, szarawe plamy pokazały się w oczach. Czekał na black-out, patrząc ciągle w ramkę radarowego altimetra, który mielił w swoich okienkach cyferki, jeden rządek wyskakiwał po drugim: 990 — 900 — 840 — 760 kilometrów…
Choć wiedział, że ma za sobą całą moc, parł rękojeść dalej. Wykonywał najciaśniejszy skręt, jaki był w ogóle możliwy — a mimo to nie przestał jeszcze tracić wysokości — cyfry wciąż malały — choć coraz wolniej — leżał jeszcze w zstępującej części wielkiego łuku. Spojrzał — samymi oczami, gałki ich ledwo mógł obrócić — na trajektometr.
Jak zwykle w groźnej strefie ciał niebieskich, tarcza aparatu pokazywała, oprócz krzywej, którą zakreślał pocisk — i migającego słabo jej domyślnego przedłużenia — także profil wypukłości Księżyca, nad którym odbywał się cały manewr.
Obie te krzywe — lotu i księżycowej powierzchni — schodziły się prawie. Czy przecinały się?
Nie. Ale brzuch jego łuku był niemal styczną. Nie było pewne, czy prześliźnie się tuż nad samą Tarczą — czy wyrżnie w nią. Trajektometr pracował z błędem siedmiu — ośmiu kilometrów i Pirx nie mógł wiedzieć, czy krzywa przechodzi trzy kilometry ponad skałami — czy też popod nimi.
Ciemniało mu w oczach — 5 g robiło swoje. Przytomności nie stracił. Leżał, ślepy, z rękami zaciśniętymi mocno na dźwigniach, czując, jak powoli poddają się amortyzatory fotela. Nie wierzył, że jest zgubiony. Jakoś nie mógł w to uwierzyć. Wargami nie był zdolny ruszać — więc, w swojej ciemności, w myślach tylko liczył powoli: dwadzieścia jeden — dwadzieścia dwa — dwadzieścia trzy — dwadzieścia cztery…
Przy pięćdziesięciu zapełgała myśl, że to już zderzenie — jeśli w ogóle musiałoby nastąpić. Mimo to nie puszczał dźwigni. Zaczynało mu się robić słabo: duszność, dzwon w uszach, w gardle pełno krwi, w oczach — krwawa czerń…
Palce same rozwarły się — rękojeść odsunęła się powoli, nie słyszał nic, nie wiedział. Powoli robiło się szaro — oddychać było coraz lżej. Chciał otworzyć oczy — ależ były, przez cały czas były otwarte, piekły teraz: spojówki wyschły!!