Odepchnął się i głową naprzód poleciał wzdłuż rury, zakręcał, gdy ona zakręcała, unosił się, opadał, z podmuchem rozstępującego się powietrza na twarzy. Otwarty szyb. Pochylnia. Zwężające się ściany. Jedne, drugie, trzecie wrota ładowni. Zrobiło się ciemniej. Wiódł końcami palców po rurze, żeby jej nie zgubić, czarny, zapiekły kurz oskorupiał mu dłonie; był już poza pokładami, w pozbawionej stropów i podłóg przestrzeni, oddzielającej pancerz zewnętrzny od ładowni; między trawersami ciemniały napuchłe cielska rezerwowych zbiorników, z wysoka docierały tu pojedyncze, pełne kurzu smugi światła. W jakiejś chwili spojrzał w górę i zobaczył poprzez czarny szyb dwie ulice lamp, rude od prochu, który ciągnął się za nim wydłużonym obłokiem, jak dym niewidzialnego pożaru. Powietrze było tu zatęchłe, duszne, o woni nagrzanych blach. Szybował pośród ledwo majaczących cieni żelaznej konstrukcji, rura dzwoniła przeciągle:
— P-r-a-t-t-p-r-a-t-t-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-p-r-a-t-t… Rura rozwidliła się. Zaciskał w rękach oba odgałęzienia, żeby wyczuć, skąd biegnie dźwięk, ale nie mógł odróżnić kierunku. Na chybił trafił puścił się w lewo. Jakiś właz. Zwężajacy się, czarny jak smoła tunel. Na końcu — okrągłe światło. Wypadł na wolną przestrzeń. Był w przedsionku reaktora.
— T-u-w-a-y-n-e-p-r-a-t-t-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a — dzwoniła rura, kiedy odryglował pierwsze drzwi. W twarz buchnęło mu gorące powietrze. Wszedł na pomost. Sprężarki wyły. Ciepły wiatr rozburzył mu włosy. Widział w skrócie betonową ścianę reaktora, zegary świeciły, czerwonymi kroplami drżały światła sygnałów.
— S-i-m-o-n-d-o-w-a-y-n-e-a-s-l-y-s-z-e-m-o-m-s-s-e-n-a-p-o-d-e-m-n-a — łomotała tuż przy nim rura. Wychodziła ze ściany, łukiem biegła w dół, łącząc się z głównym rurociągiem. Automat stał, rozkraczony, przed jego obsadą. Walczył jak gdyby z niewidzialnym przeciwnikiem, tak błyskawiczne były wypady jego rąk. Pełnymi garściami ciskał cementowe ciasto, rozprowadzał je skośnym chlaśnięciem, poprawiał, modelował, przechodził do następnego odcinka — wtedy następowała pauza. Pirx wsłuchał się w rytm jego pracy. Chodzące, jak tłoki, ramiona wybijały:
— M-o-m-s-s-e-n-r-z-u-c-p-r-z-e-w-o-d-p-r-a-t-t-t-r-a-c-i-t-l-e-n…
Terminus zastygł z uniesionymi ramionami, zawieszony naprzeciw swego na wpół ludzkiego cienia. Jego kwadratowa głowa poruszała się w lewo i w prawo. Badał następne złącze. Pochylił się. Nabrał złożoną jak szufla rękawicą cementu. Zamachnął się. Ręce wchodziły w rytm. Rura zadygotała od uderzeń:
— N-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a… Pirx przełożył nogi przez reling i spłynął w dół.
— Terminus! — krzyknął, nim jeszcze dotknął stopami podłogi.
— Słucham — odpowiedział natychmiast automat. Jego lewe oko zwróciło się ku człowiekowi; drugie chodziło dalej w orbicie, za rękami, które obrzucały rurę cementem, wybijając:
— P-r-a-t-t-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-p-r-a-t-t-o-d-b-i-o-r…
— Terminus! Co robisz!! — krzyknął Pirx.
— Jest przeciek. Cztery dziesiąte rentgena na godzinę. Plombuję go — odpowiedział głuchym basem automat, podczas kiedy jego ręce wybijały równocześnie:
— T-u-w-a-y-n-e-m-o-m-s-s-e-n- o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-om-s-s-e-n…
— Terminus!!! — jeszcze raz krzyknął Pirx. Patrzał to na metalową twarz z zezującym ku niemu lewym okiem, to na miganie żelaznych rękawic.
— Słucham — tak samo monotonnie powtórzył automat.
— Co… nadajesz Morsem?!
— Plombuję przeciek — odparł niski głos.
— S-i-m-o-n-d-o-w-a-y-n-e-a-p-o-t-t-e-r-a-p-r-a-t-t-m-a-z-e-r-o-m-o-m-s-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a… — łomotało żelazo pod jego śmigającymi rękawicami. Ciężkie, cementowe ciasto rozpłaszczało się, ściekało, rękawice podrywały je w górę, przytwierdzały, dociskały do obłej powierzchni. Na jakąś sekundę zastygły uniesione, potem automat pochylił się, nabrał nową porcję metalicznego cementu i posypała się lawina gwałtownych uderzeń:
— M-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m… Rytm rozpędzał się, oszalały, cały rurociąg trząsł się i jęczał pod gradem ciosów, było to jak nie kończący się krzyk.
— Terminus!!! Przestań!!! — Pirx rzucił się naprzód i porwał przeguby automatu, które wyśliznęły mu się, mokre od oliwy. Terminus zamarł, sprężony, słychać było tylko przeciągły skowyt pomp za betonową ścianą. Pirx miał tuż przed sobą korpus zlany oliwą, ściekająca po słupiastych nogach; cofnął się.
— Terminus… — powiedział słabo… — Co ty…
Urwał. Z przeraźliwym trzaskiem zeszły się żelazne rękawice. Ocierały się o siebie, zdzierając resztki przyschniętego cementu, które zamiast spaść zatańczyły w powietrzu, rozchodząc się jak krąg dymu.
— Co ty… robiłeś? — powiedział Pirx.
— Plombuję przeciek. Cztery dziesiąte rentgena na godzinę. Czy mogę plombować dalej ?
— Nadawałeś Morsem. Co nadawałeś?
— Morsem — powtórzył dokładnie tym samym tonem automat i dorzucił: — Nie rozumiem. Czy — mogę plombować dalej?
— Możesz… — mruknął Pirx. Patrzał na wielkie, powoli prostujące się ręce. — Tak, możesz…
Czekał. Terminus nie widział go już. Nabrał lewą ręką cementu i cisnął go błyskawicznym ruchem. Przytwierdził — rozpłaszczył — wygładził: trzy uderzenia. Teraz prawa ręka pośpieszyła ku lewej i rura zabębniła:
— P-r-a-t-t-1-e-ż-y-w-s-z-o- s-t-y-m…
— M-o-m-s-s-e-n…
— O-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-o-m-s-s-e-n…
— Gdzie jest Pratt?!!! — krzyknął Pirx przeraźliwie.
Terminus, którego ręce stawały się w świetle połyskliwymi smugami, odpowiedział natychmiast:
— Nie wiem.
Równocześnie wystukiwał z taką szybkością, że Pirx ledwo chwytał:
— P-r-a-t-t-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a…
W tym momencie stało się coś zdumiewającego. Na tę serię, wybijaną prawą rękawicą, nałożyła się druga, daleko słabsza — wystukiwały ją palce lewej; sygnały zmieszały się i przez kilkanaście sekund rurociąg trząsł się z hałasem podwójnego kucia, z którego wychynęła zamierająca seria:
— Z-m-n-o-w-r-e-c-e-n-i-m-o-g-j-u-z…
— Terminus… — powiedział, samymi wargami, Pirx. Cofał się ku żelaznym schodkom. Automat nie usłyszał go. Jego tors, świecący od oliwy, drgał zgodnie z rytmem pracy. Nawet nie słuchając, z samych jego błyśnięć mógł Pirx odczytać:
— M-o-m-s-s-e-n-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e…
III
Leżał na wznak. Ciemność roiła się od błysków, powstających w jego oczach. Pratt szedł w głąb statku. Tak? Kończył mu się tlen. Tamci dwaj nie mogli mu pomóc. A Momssen? Dlaczego nie odpowiadał? Może nie żył już? Nie, Simon słyszał go. Musiał być gdzieś blisko — o ścianę. O ścianę? To by znaczyło, że pomieszczenie, w którym był Momssen, zawierało powietrze. Inaczej tamten nic by nie słyszał. Co słyszał? Kroki? Dlaczego wzywali go? Dlaczego się nie odzywał?
Rozdzielone na kropki i kreski głosy agonii. Terminus. Jak to się stało? Odnaleziono go pod stosem zwalisk, na dnie komory. Zapewne w miejscu, gdzie rurociąg wychodzi z niej na zewnątrz. Zasypany rumowiskiem, mógł słyszeć stukanie — jak długo? Zapasy tlenu są znaczne. Mogą wystarczyć na miesiące. Żywność też. A więc spoczywał tam, pod gruzami… zarazi Nie było przecież ciążenia. Co go unieruchomiło? Chyba zimno. Automaty nie mogą poruszać się przy bardzo niskiej temperaturze. Olej ścina się w stawach. Płyn hydrauliczny zamarza i rozsadza przewody. Pozostaje tylko metalowy mózg — tylko mózg. Mógł słyszeć i utrwalać sygnały, coraz słabsze, zachowały się w elektrycznych zwojach jego pamięci, jakby to było wczoraj. A on sam o tym nie wie? Jak to może być? Nie wie, że modelują rytm jego pracy? Może kłamie? Nie — automaty nie kłamią.
Zmęczenie zalewało go jak czarna woda. Może nie należało tego słuchać? Było w tym coś ohydnego, tak przypatrywać się utrwalonej w każdym szczególe agonii, śledzić jej postępy, żeby analizować potem każdy sygnał, wołanie o tlen, krzyk. Nie wolno tego robić — jeśli nie można pomóc. Był już tak nieprzytomny, że nie wiedział, o czym myśli, ale powtarzał jeszcze wargami, bez głosu, jakby sprzeciwiając się komuś: