— Wszyscy cali? — spytał Pirx, nie podnosząc nawet głowy.
— Tak! — Ja też! — posłyszał w odpowiedzi.
— Proszę zejść do maszyny i powiedzieć telegrafiście, żeby wzywał wszystkich, bo mamy go tu i postaramy się go przytrzymać, jak długo się da — zwrócił się Pirx do kadeta, który odczołgał się wstecz i zbiegł, pochylony, w stronę skał, wśród których stała gąsienicówka.
— Zostały nam dwie butle, po jednej dla każdego. Doktorze, zmienimy teraz stanowisko. A proszę uważać i dobrze się kryć, bo on już wstrzelał się w ten nasz grzbiecik…
Z tymi słowami Pirx podniósł jedną butlę i, wykorzystując cienie, rzucane przez duże bloki skalne, ruszył, jak mógł najszybciej, przed siebie. Jakieś dwieście kroków dalej usadowili się w szczerbie magmatycznego obwałowania. Kadetowi, który wracał od transportera, nie od razu udało się ich znaleźć. Dyszał, jakby przebiegł co najmniej milę.
— Spokojnie, nie pali się! — rzekł Pirx. — No, co tam słychać?
— Łączność nawiązana… — Kadet kucnął przy Pirxie, który widział mrugające za szybką hełmu oczy chłopca. — W tej maszynie, co zginęła… było czterech ludzi budowy. Druga musiała się wycofać, bo miała defekt lasera… a reszta przeszła bokiem i niczego nie zauważyła… — Pirx skinął głową, jakby mówił: „tak właśnie sobie myślałem”.
— Co więcej? Gdzie nasza grupa?
— Prawie cała jest dwadzieścia mil stąd, był tam fałszywy alarm, jakiś patrol rakietowy doniósł, że widzi Setaura i wszystkich tam ściągnęli. A trzy maszyny nie odpowiadają na wezwania.
— Kiedy tu będą?
— Na razie jest tylko odbiór… — nieśmiało powiedział kadet.
— Tylko odbiór? Jak to?!
— Telegrafista mówi, że albo coś się stało z nadajnikiem, albo w tym miejscu wygasza mu się emisja. Pyta się, czy może zmienić miejsce postoju, żeby spróbować…
— Niech zmieni to miejsce, jeżeli musi — odparł Pirx. — A proszę nie pędzić tak! Patrzeć pod nogi!
Ale tamten już chyba nie bardzo słyszał, bo gnał z powrotem.
— W najlepszym razie będą tu za pół godziny, jeśli uda się nawiązać łączność — powiedział Pirx. McCork milczał. Pirx rozważał, co począć. Czekać czy nie czekać? Forsowanie kotliny transporterami zapewniłoby chyba sukces, ale nie bez strat. Maszyny w przeciwieństwie do Setaura były celami wielkimi, powolnymi i musiały wystąpić razem, bo pojedynek skończyłby się tak samo jak tamten z gąsienicówka budowy. Usiłował wykombinować jakiś manewr, który wywabiłby Setaura na oświetloną przestrzeń. Gdyby tak można puścić jeden bezludny, zdalnie kierowany transporter na wabia, a porazić automat skądinąd, powiedzmy z góry…
Przyszło mu do głowy, że właściwie wcale nie musi czekać na nikogo, skoro ma jeden transporter. Ale plan nie konkretyzował się jakoś. Tak puścić po prostu maszynę na oślep — to by nie miało sensu. Rozniesie ją w strzępy, a sam nie będzie wcale musiał ruszyć się z miejsca. Czyżby się orientował, że strefa cienia, w której tkwi, daje mu taką przewagę? Ale to nie jest przecież maszyna, stworzona do walki z całą jej taktyką… Jest w tym szaleństwie jakaś metoda, ale jaka? Siedzieli, skuleni, u stóp kamiennej płyty, w jej gęstym, chłodnym cieniu. Naraz Pirxowi wydało się, że postępuje jak ostatni osioł. Gdyby był na miejscu tego Setaura — tam — co by zrobił? Od razu poczuł niepokój, ponieważ był pewny, że usiłowałby atakować. Bierne oczekiwanie wypadków nie mogło przynieść żadnej korzyści. Więc może on posuwa się ku nim? Właśnie teraz? Może przecież dojść aż do zachodniego urwiska, cały czas poruszając się pod osłoną ciemności, a dalej jest tam tyle ogromnych głazów i popękanej lawy, że w tym labiryncie można kryć się Bóg wie jak długo…
Był już niemal pewien, że Setaur postąpi tak właśnie i że mogą się go spodziewać w każdej chwili.
— Doktorze, obawiam się, żeby nas nie zaskoczył — powiedział szybko, zrywając się na nogi. — A jak pan myśli?
— Sądzi pan, że on może nas podejść? :- spytał McCork i uśmiechnął się. — I mnie to przyszło do głowy. Owszem, to nawet logiczne, ale czy on postępuje logicznie? Oto pytanie…
— Musimy jeszcze raz spróbować — mruknął Pirx. — Trzeba spuścić te butle na dół; zobaczymy, co zrobi…
— Rozumiem. Czy już?…
— Tak. Uwaga!
Wciągnęli je na szczyt wzniesienia, i, starając się pozostać niewidzialnymi z dna kotliny, pchnęli prawie razem oba metalowe cylindry. Niestety, brak powietrza nie pozwalał usłyszeć, czy i jak się toczą. Pirx zdecydował się i czując się dziwnie nagi — zupełnie jakby nie miał na głowie stalowej kuli, a na całym ciele trójwarstwowego, wcale nielekkiego skafandra — przywarłszy płasko do skały, ostrożnie wychylił głowę.
W dolinie nic się nie zmieniło. Tyle że wrak maszyny przestał być widoczny, bo jego ostygłe szczątki zlały się z otaczającą ciemnością. Cień zajmował tę samą przestrzeń o kształcie nieregularnego, bardzo wydłużonego trójkąta, opartego podstawą o urwiska najwyższego, zachodniego grzebienia skał. Jedna butla zatrzymała się jakieś sto kroków pod nimi, bo trafiła na kamień, który ustawił ją podłużnie. Druga toczyła się jeszcze, coraz wolniej, coraz mniejsza, aż znieruchomiała. I to, że na tym się skończyło, wcale nie spodobało się Pirxowi. — On naprawdę nie jest głupi — pomyślał. — Nie chce strzelać do celu, który mu się podtyka. — Usiłował odnaleźć miejsce, z którego Setaur przed jakimś dziesięcioma minutami ostatni raz dał znać o sobie błyśnięciem laserowego oka, ale było to bardzo trudne.
— Może go tam już nie ma — rozważał. — Może cofać się po prostu na północ; może iść równolegle, dnem kotliny, albo jednym z tych pęknięć magnetycznego potoku… Jeżeli dostanie się w strefę urwiska, w ten labirynt, to przepadnie jak kamień w wodzie…
Powoli, po omacku, uniósł kolbę lasera i rozluźnił mięśnie.
— Doktorze McCork! — powiedział. — Proszę do mnie!
A kiedy doktor podczołgał się do niego, rzekł:
— Widzi pan obie butle? Jedna na wprost, pod nami, a druga dalej…
— Widzę.
— Strzeli pan najpierw do bliższej, potem do dalszej, w odstępie — powiedzmy — czterdziestu sekund… Ale nie stąd! — dodał szybko. — Musi pan znaleźć lepsze miejsce. O! — pokazał ręką. — Tam jest niezłe stanowisko, w tym wgłębieniu. A kiedy pan strzeli, proszę natychmiast odczołgać się w tył. Dobrze?
McCork o nic nie pytał, lecz od razu ruszył, nisko schylony, we wskazaną stronę. Pirx czekał niecierpliwie. Jeżeli jest choć trochę podobny do człowieka, musi być ciekawy. Każde inteligentne stworzenie jest ciekawe — i ta ciekawość popycha je do działania, gdy zdarzy się coś niezrozumiałego… Nie widział już doktora. Zakazał też sobie patrzenia na butle, które miały eksplodować pod jego strzałami; całą uwagę skupił na pasie osłonecznionego rumowiska między strefą cienia a zerwą. Przyłożył do oczu lornetę i skierował ją w ten obszar lawospadu; w szkłach przepływały wolno groteskowe kształty, uformowane niczym w pracowni jakiegoś rzeźbiarza-abstrakcjonisty: ścieńczałe, śrubowo poskręcane obeliski, tafle zryte wężowiskami pęknięć — od gmatwaniny jaskrawych płaszczyzn i zygzakowatych cieni coś aż łaskotało dno oka. Samym skrajem spojrzenia zauważył pęczniejący nisko pod sobą, na stoku, błysk. Po dłuższej chwili strzelił drugi. Cisza. Tylko pulsy łomotały w hełmie, przez który słońce starało się wświdrować promieniami w jego czaszkę. Wodził obiektywem po tym pasie chaotycznie posczepianych odłamów.
Coś tam drgnęło. Zastygł. Nad brzytwowatym ostrzem płyty, podobnej do rozpękłego brzeszczotu jakiejś olbrzymiej siekiery kamiennej, wysunął się półkulisty kształt, kolorem zbliżony do ciemnej skały, ale ten kształt miał ramiona, które chwyciły się z obu stron głazu i teraz widział go już — do połowy torsu. Nie wyglądał jak bezgłowy, raczej jak człowiek, któremu nałożono nadnaturalną maskę afrykańskiego czarownika, zakrywającą twarz, szyję i kark, jakby rozpłaszczoną i przez to trochę monstrualną… Łokciem prawej ręki czuł kolbę lasera, lecz ani mu w głowie było teraz strzelać. Ryzyko było zbyt wielkie — szansa trafienia z broni stosunkowo słabej, na podobną odległość, nikła. Tamten, znieruchomiały, zdawał się wpatrywać tym swoim ledwo wystającym nad barki łbem w resztki dwóch chmur gazowych, które ściekały po stoku, rozprężając się bezsilnie w próżni. To trwało dość długo. Wyglądało na to, że nie wie, co się stało, że waha się, co robić. W tym jego wahaniu, w owej niepewności, którą Pirx doskonale pojmował, było coś tak niesamowicie bliskiego, ludzkiego, że mu się gardło ścisnęło. Co ja bym robił na jego miejscu, co bym pomyślał? Że ktoś strzelił do takich samych przedmiotów, do których ja poprzednio strzelałem, a więc że to chyba nie jest przeciwnik, wróg, ale raczej jakby sojusznik. Ale wiedziałbym chyba, że nie mam żadnego sojusznika? A gdyby to był ktoś taki jak ja sam?