W świetle tych wydarzeń można dopiero właściwie ocenić wysoki kunszt pilota Pirxa, który mimo wszystko zdołał przemycić na pokład swego AMU domek z prosiaczkami. Inna rzecz, że nie miał z niego żadnego pożytku — oprócz moralnej satysfakcji.
Lot patrolowy ciągnął się już dziewiątą z rzędu godzinę. Ciągnął się — to było bardzo trafne określenie. Pilot Pirx siedział na swoim fotelu, opięty i obandażowany pasami jak mumia, tyle że ręce i nogi miał wolne, i apatycznie spoglądał na ekrany. Przez sześć tygodni latali dwójkami — w odstępie trzystu kilometrów — ale potem Baza wróciła do poprzedniej taktyki: sektor był pusty, absolutnie pusty i nawet o tę jedną patrolową rakietę było w nim za wiele — ale niepodobna mieć na mapach gwiazdowych „dziury”, więc dalsze loty kontynuowano w pojedynkę. Pirx wystartował jako osiemnasty z kolei, licząc od skasowania dwójkowych patroli.
Nie mając nic lepszego do roboty, zastanawiał się nad tym, co się stało z Thomasem i Wilmerem. W Bazie nikt już o nich prawie nigdy nie wspominał, ale podczas lotów człowiek jest dostatecznie samotny, aby pozwolić sobie na myślenie najbardziej nawet bezpłodne. Latał już prawie trzy lata (dwa lata i cztery miesiące, mówiąc całkiem dokładnie) i uważał się za starego rutyniarza. Astronuda po prostu zjadała go, chociaż wcale nie był pozerem.
Lot patrolowy porównywano, nie bez słuszności, do siedzenia w poczekalni u dentysty — i jedyna różnica polegała na tym, że dentysta nie przychodził. Gwiazdy nie ruszały się — rzecz jasna — Ziemi wcale nie było widać, albo, jeśli się miało nadzwyczajne szczęście, wyglądała jak malutki rąbek posiniałego paznokcia — i to tylko w pierwszych dwu godzinach lotu, bo potem stawała się gwiazdą, podobną do innych, tyle że się powoli przesuwała. W słońce, jak wiadomo, patrzeć w ogóle nie można. W takiej sytuacji problem chińskich łamigłówek i gier zręczności stawał się doprawdy palący. Obowiązkiem pilota było jednak wisieć w kokonie pasów, kontrolować ekrany zwykłe i radarowy, od czasu do czasu meldować Bazie, że nic nie zaszło, sprawdzać wskazania jałowego biegu reaktora, a czasem — ale to już nadzwyczaj rzadko — przychodził z zasięgu sektora sygnał wzywający pomocy — albo nawet SOS — i wtedy należało gnać na złamanie karku, ale to była gratka, która zdarzała się nie częściej niż raz — dwa razy w roku.
Jeśli to wszystko przemyśleć, okaże się dopiero zrozumiałe, że przeróżne myśli i majaki pilotów, z punktu widzenia Ziemi i zwykłych pasażerów rakietowych wręcz zbrodnicze, były aż nadto ludzkiej Kiedy człowieka otacza półtora tryliona kilometrów sześciennych próżni, w której nie znalazłoby się ani szczypty popiołu z papierosa, wtedy życzenie, aby stało się cokolwiek — nawet jakaś okropna katastrofa — zamienia się w istną obsesję.
W ciągu swoich stu siedemdziesięciu dwu lotów patrolowych pilot Pirx przeszedł rozmaite fazy psychiczne, bywał senny, zgorzkniały, czuł się starcem, dziwaczał, bliski był myśli o jakimś bynajmniej nie łagodnym rodzaju szaleństwa, na koniec zaś jął sobie — podobnie trochę jak w czasach studiów — wymyślać rozmaite historie, nieraz tak skomplikowane, że dla ich zakończenia nie starczyło nawet całego patrolu. Inna rzecz, że nudził się dalej.
Zapuszczając się w labirynt samotnych rozważań, Pirx wiedział dobrze, że na pewno nic nie wymyśli i zagadka zniknięcia jego dwu kolegów pozostanie nie rozwiązana — czyż nie głowili się nad nią, z wiadomym rezultatem, najtężsi eksperci Bazy i Instytutu przez całe miesiące? Dlatego skłaniał się raczej do puszczenia w ruch prosiaczków i wilka, zajęcie to bowiem, może nie mniej jałowe, było przynajmniej niewinniejsze. Ale silniki milczały, nie było żadnego powodu dla ich uruchomienia, rakieta mknęła po wycinku niezmiernie wydłużonej elipsy, w której jednym ognisku znajdowało się Słońce — i prosiaczki musiały czekać lepszych czasów.
A zatem: co się stało z Thomasem i Wilmerem?
Laik prozaiczny zacząłby od przypuszczenia, że ich rakiety zderzyły się z czymś — na przykład z meteorem albo z obłokiem pyłu kosmicznego, ze szczątkiem kometowej głowy czy choćby z kawałkiem jakiegoś starego rakietowego wraka. Jednakże zderzenie takie było równie mało prawdopodobne co znalezienie dużego brylantu na środku ruchliwej ulicy. Odpowiednie obliczenia wykazują zresztą, że znaleźć taki brylant jest o wiele łatwiej.
Z nudów — wyłącznie z nudów — Pirx zaczął rzucać swemu Kalkulatorowi cyfry, układać równania, liczyć prawdopodobieństwa zderzeń — aż wyszła taka liczba, że Kalkulator musiał obciąć osiemnaście ostatnich miejsc, żeby się w ogóle zmieściła w jego okienkach.
Zresztą próżnia była pusta. Żadnych szlaków starych komet, żadnych obłoków kosmicznego pyłu — nic. Wrak starej rakiety mógł się w niej znaleźć — z teoretycznego punktu widzenia tak samo tam, jak w każdej innej części Kosmosu — po niewyobrażalnie wielkiej liczbie lat. Ale Thomas i Wilmer zobaczyliby go z daleka, co najmniej na 250 kilometrów, a jeśliby wyszedł prosto ze słońca, to i tak meteoradar podniósłby alarm na dobrych trzydzieści sekund przed zderzeniem, a gdyby pilot przegapił ów alarm, na przykład drzemiąc, to i tak automatyczny przyrząd wykonałby manewr mijania. Gdyby zaś automat mijania zepsuł się, to mógł się taki dziw nad dziwy przydarzyć raz — ale nie dwa razy, w odstępie kilkunastu zaledwie dni.
Tyle mniej więcej potrafiłby wymyślić laik, który nie wie, że w rakiecie może się podczas lotu wydarzyć wiele rzeczy daleko niebezpieczniejszych od napotkania meteorytu czy spróchniałej głowy kometowej. Rakieta, nawet tak mała jak AMU, składa się bez mała ze stu czternastu tysięcy ważnych części — ważnych, to znaczy takich, których awaria jest w skutkach katastrofalna. Bo mniej ważnych części liczy ponad milion. Jeżeli jednak coś tak fatalnego się zdarzy, to statek nawet po śmierci pilota nie roztrzaska się nigdzie ani się nie zaprzepaści, bo, jak powiada stare przysłowie, pilotów, w próżni nic nie ginie — i jeżeli zostawisz w niej papierośnicę, wystarczy tylko obliczyć elementy jej ruchu i przybyć na to samo miejsce we właściwym czasie, a papierośnica, podążając po swojej orbicie, wskoczy ci z astronomiczną dokładnością w przewidzianej sekundzie do ręki. Ponieważ każde ciało w nieskończoność krąży po swoim torze, wraki statków, które uległy awarii, można zawsze niemal prędzej czy później odnaleźć. Wielkie Kalkulatory Instytutu wykreśliły ponad czterdzieści milionów możliwych orbit, na których mogłyby się poruszać rakiety zaginionych pilotów, i wszystkie te szlaki zostały zbadane, to znaczy wysondowane punktowo skoncentrowanymi pęczkami najsilniejszych emitorów radarowych, jakimi dysponuje Ziemia. Z wiadomym rezultatem.
Oczywiście nie można powiedzieć, że po tym sondowaniu przeszukana została cała przestrzeń układu. Rakieta jest w jego objęciach czymś niewyobrażalnie małym — daleko mniejszym niż atom wobec kuli ziemskiej — ale szukano wszędzie, gdzie rakiety mogły się znajdować, zakładając, że piloci ich nie opuścili z maksymalną szybkością wnętrza patrolowanego sektora. Dlaczego by jednak mieli uciekać z głębi swojego sektora? Przecież nie dostali żadnego sygnału radiowego ani wezwania, nic nie mogło im się przytrafić — to zostało udowodnione.
Wyglądało na to, że Thomas i Wilmer razem ze swymi pociskami wyparowali, jak krople wody rzucone na rozpaloną płytę — albo że…
Laik z wyobraźnią, w przeciwieństwie do laika prozaicznego, wymieniłby — jako przyczynę tajemniczego zniknięcia — na pierwszym miejscu zagadkowe, czające się w próżni, obdarzone inteligencją, równie wielką co złośliwą, istoty z innych gwiazd.
Gdy jednak astronautyka rozwijała się od tak dawna, któż wierzył jeszcze w takie istoty, skoro nigdzie nie odkryto ich w zbadanym Kosmosie? Ilość kawałów o „istotach” przekraczała już chyba liczbę sześciennych kilometrów systemowej próżni. Oprócz najbardziej „zielonych”, którzy latali dotąd tylko w fotelu, zawieszonym pod sufitem sali laboratoryjnej, nikt nie dałby za ich istnienie kawałka starego papieru. Być może, że istnieją mieszkańcy odległych gwiazd — ale też tylko bardzo odległych.