Pilot Pirx wsadził rękę do zewnętrznej kieszeni w obudowie fotela, wydobył stamtąd mały flakonik, wsadził sobie do nosa jego dwie szklane rureczki i pociągnął, aż oczy zaszły mu łzami. Psychran przerywał podobno nawet kataleptyczne stany jogów i widzenia świętych pańskich. Światełko jednak dalej sunęło w środku lewego ekranu przed oczami Pirxa. Ponieważ zrobił, co do niego należało — wpuścił flaszeczkę na swoje miejsce, pomanewrował leciutko sterami, a gdy się upewnił, że idzie za nim zbieżnym kursem, spojrzał na radar, żeby ocenić odległość tego świecącego przedmiotu.

I tu był drugi wstrząs — bo tarcza meteoradaru była pusta — zielonkawy promień wodzący, świecąc jak bardzo mocno nasłoneczniona smuga fosforu, biegał sobie po tarczy w koło, wciąż w koło, i nie pokazywał najmniejszej poświaty — nic, ale to zupełnie nic.

Pilot Pirx nie pomyślał oczywiście, że ma przed sobą ducha ze świecącą aureolą. W ogóle nie wierzył w duchy, chociaż w pewnych okolicznościach opowiadał o nich niektórym znajomym — kobietom — ale w tych wypadkach nie chodziło o spirytyzm.

Pirx pomyślał po prostu, że to, za czym leci, nie jest martwym ciałem kosmicznym, bo takie ciała zawsze odbijają wiązkę radarowych promieni. Tylko przedmioty sporządzone sztucznie i pociągnięte specjalną substancją, która pochłania, wygasza i rozprasza centymetrowe fale, nie dają żadnego echa optycznego.

Pilot Pirx odchrząknął i powiedział miarowo, czując, jak jego poruszająca się krtań delikatnie naciska umieszczony na niej laryngofon:

AMU sto jedenaście Patrol do obiektu lecącego w sektorze tysiąc sto dwa koma dwa, kursem przybliżonym na sektor tysiąc czterysta cztery, z jednym białym światłem pozycyjnym. Proszę podać swoje CQD. Proszę podać swoje CQD. Odbiór.

I czekał, co będzie dalej.

Mijały sekundy, minuty — nie było żadnej odpowiedzi. Pilot Pirx zauważył za to, że światełko blednie — więc się od niego oddala. Odległościomierz radarowy nie mógł mu nic powiedzieć, ale miał jeszcze, jako rezerwę, choć prymitywną — Odległościomierz optyczny. Wysunął nogę daleko w przód i nacisnął pedał. Odległościomierz zjechał z góry — był podobny do lornety. Pirx przyciągnął go lewą ręką do oczu i zaczął nastawiać ostrość.

Złapał światełko w obiektywie prawie natychmiast — a także coś więcej. W polu widzenia urosło mu teraz i było tak duże jak groszek, oglądany z pięciu metrów, a więc, jak na stosunki panujące w próżni, było po prostu olbrzymie. Poza tym przez jego okrągłą, ale jak gdyby odrobinę spłaszczoną powierzchnię przepływały z wolna od prawej strony ku lewej drobniutkie przyćmienia — jak gdyby, na przykład, ktoś poruszał grubym, czarnym włosem tuż przed samym obiektywem odległościomierza. Te przyćmienia były właśnie takie mgławe, niewyraźne, ale ich ruch pozostawał bez zmiany — wciąż przesuwały się od prawej ku lewej.

Pirx zaczął kręcić regulatorem, ale okazało się, że świetlna plamka nie chce się w ogóle dokładnie wyostrzyć — więc drugim pryzmatem, służącym specjalnie do tego celu, przepołowił ją i zaczął naprowadzać na siebie obie przesunięte połówki, a gdy mu się to; udało, zerknął na skalę — i osłupiał po raz trzeci. Świecący obiekt leciał o cztery kilometry od rakiety! To tak, jakby ktoś znalazł się, jadąc bardzo szybko samochodem wyścigowym, o pięć milimetrów od innego auta — odległość taką uważa się w próżni za równie niebezpieczną i niedozwoloną.

Pirxowi pozostawało już niewiele do zrobienia. Nakierował wskaźnik zewnętrznej termopary na światełko — zdalnie poruszaną dźwignią przesuwał celownik, aż pokrył dokładnie mleczno jaśniejący punkt — i kątem oka chwycił wynik: 24 stopnie w skali Kelwina. Znaczyło to, że światełko ma temperaturę otaczającej próżni — wszystkiego o 24 stopnie wyższą od zera absolutnego.

Teraz był już właściwie zupełnie pewny, że światełko nie może istnieć, świecić, a tym bardziej poruszać się — ponieważ jednak pływało mu przed nosem, ciągnął za nim dalej.

Słabło coraz wyraźniej — i coraz szybciej. Po minucie stwierdził, że oddaliło się na sto kilometrów — i zwiększył szybkość.

Wtedy stała się rzecz bodaj że najdziwniejsza. Światełko najpierw dawało się doganiać. Miał je na 80, 70, 50, 30 kilometrów od dziobu. Potem znowu wyszło do przodu. Zwiększył szybkość — do 75 kilometrów na sekundę. Światełko robiło 76. Pirx znowu dodał ciągu — ale już nie jak kroplomierzem. Dał pół mocy w dysze i wystrzeliło go naprzód. Potrójne ciążenie ziemskie wgniotło go w poduszki fotela. AMU miał małą masę spoczynkową, rozpędzał się w tempie samochodu wyścigowego. Za chwilę robił już 140. Światełko robiło 140,5.

Pilot Pirx poczuł, że zaczyna mu się robić gorąco. Dał pełny ciąg. AMU 111 zaśpiewał cały jak trącona struna ruchomego sklepienia gwiazd, pełzł szybko w górę: 155 — 168 — 177 — 190 — 200.

Przy dwustu Pirx spojrzał w odległościomierz, co było prawdziwym wyczynem, godnym lekkoatlety-dziesięcioboisty, bo przyspieszenie wynosiło 4 g.

Światełko wyraźnie zbliżało się — rosło — miał je najpierw na kilkunastu, potem na dziesięciu, wreszcie na sześciu kilometrach — chwila, a znalazło się na trzech. Było teraz większe, jak groszek widziany z odległości wyciągniętej ręki. Mgławe zaćmienia wciąż przesuwały się przez jego tarczę. Blask miało porównywalny z gwiazdami drugiej wielkości — ale było tarczką, nie punktem jak gwiazda.

AMU 111 dawał z siebie wszystko. Pirx był z niego dumny. W małej sterowni nic nie zadrżało nawet przy skoku na pełną moc — ani śladu wibracji! Odrzut był idealnie w osi, polerowanie dysz doskonałe, stos ciągnął jak szatan.

Światełko wciąż się zbliżało — teraz nadzwyczaj powoli. Było już o dwa kilometry — kiedy Pirx zaczął bardzo szybko myśleć.

Cała ta historia była bardzo dziwna. Światełko nie należało do żadnego ziemskiego statku. Kosmiczni korsarze? Śmiał się z nich. Nie ma żadnych kosmicznych korsarzy, a zresztą co by robili w sektorze bardziej pustym od starej beczki? Światełko poruszało się z wielką szybkością w szerokich granicach, miało zryw tak ostry jak hamowanie. Kiedy chciało, uciekało przed nim, a teraz dawało się z wolna doganiać. I to nie spodobało mu się najbardziej. Pomyślał, że tak zachowuje się — przynęta. Na przykład robaczek na haczyku przed samym nosem ryby.

I, oczywiście, natychmiast pomyślał o haczyku.

— Czekajże, kochany — powiedział do siebie Pirx i znienacka dał takie hamowanie, jakby właśnie wyskoczyła przed nim co najmniej planetoida — chociaż radar wciąż był pusty, a ekrany nie wskazywały nic. Mimo że odruchowo zgiął kark i przyciągnął brodą do piersi, jak mógł, czując zarazem, że automat błyskawicznie wypełnia jego kombinezon dodatkową porcją sprężonego tlenu, by przeciwdziałać szokowi deceleracji — na dobrą chwilę zamroczyło go.

Wskazówka grawimetru skoczyła na minus 7, zachybotała i spełzła powoli na minus 4. AMU 111 wytracił prawie trzecią część szybkości — robił już tylko 145 kilometrów na sekundę.

Gdzie było światełko? Przez moment zaniepokoił się, że w ogóle je zgubił. Nie, było. Ale daleko. Celownik optyczny pokazywał odległość — 240 kilometrów. Więcej przelatywał w dwu sekundach. A zatem — natychmiast po jego manewrze — ono też zredukowało gwałtownie szybkość!

Wtedy — później sam się dziwił, że dopiero wtedy — przyszło mu do głowy, że to jest pewno właśnie owo zagadkowe coś, które spotkali na swych patrolowych lotach Thomas i Wilmer.

Do tej chwili w ogóle nie myślał o niebezpieczeństwie. Teraz nagle zdjął go lęk. Trwało to bardzo krótko. Oczywiście, takie rzeczy nie mogą się zdarzać — ale gdyby to jednak było światło obcego statku, nie pochodzącego z Ziemi? Zbliżało się do niego wyraźnie, redukowało szybkość, miał je na 60 — 50 — 30 kilometrów — sam dodał odrobinę i aż się zdumiał, jak momentalnie urosło — wisiało mu na dwu kilometrach przed dziobem, znowu było tuż!

Z drugiej strony fotela znajdowała się w kieszeni lorneta, nocna, dwudziestoczterokrotna — używa się jej tylko wyjątkowo, kiedy na przykład popsuje się radar i trzeba podejść do jakiegoś satelity od jego ciemnej strony. Ale teraz bardzo się przydała. Powiększenie było takie, że miał światełko jakby niespełna sto metrów przed sobą — była to niewielka tarcza, biała jak mleko, ale jak mleko rozwodnione, mniejsza od widzianego z Ziemi Księżyca. Płynęły przez nią pionowe smużki przyćmień. A gwiazdy, kiedy je zakrywała, nie znikały od razu, ale dopiero po pewnej chwili, jak gdyby sam rąbek białej tarczki był trochę bardziej rozrzedzony i przezroczysty od jej środka.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: