Tak, sektor był pusty, ale gonił przecież za światełkiem przeszło godzinę, dochodząc do 230 kilometrów na sekundę! Być może — nie, nawet całkiem prawdopodobnie — znalazł się już na samej granicy sektora albo ją nawet minął. Co było dalej? Następny sektor — 1009, dalszych półtora tryliona kilometrów próżni. Próżnia, ze wszystkich stron na miliony kilometrów nic, tylko próżnia — a w odległości dwu kilometrów od jego dziobu tańczyło białe światełko. Zaczął ze wszystkich sił myśleć, co mogli zrobić teraz — właśnie teraz — Wilmer albo Thomas. Wilmer i Thomas. Bo on — musi zrobić coś całkiem innego. Inaczej nie wróci.
Nacisnął jeszcze raz hamownice. Strzałka drgała. Leciał coraz wolniej. Miał już tylko 30, 22, 13, 5 kilometrów na sekundę. Już tylko 0,9. Już ledwo kilkaset metrów na sekundę — wskaźnik drżał delikatnie nad zerem. W rozumieniu regulaminu — zastopował. W próżni zawsze ma się jakąś szybkość — względem czegoś. Stanąć jak słup wbity w ziemię — nie można. Światełko zmniejszało się. Zostawało coraz dalej i dalej — było coraz bledsze — potem przestało maleć.
Zaczęło rosnąć — znowu się powiększało — aż zatrzymało się — jak on. W odległości dwu kilometrów od jego dziobu.
Czego nie zrobiliby Wilmer i Thomas? Czego na pewno by nie zrobili? Nie uciekaliby przed takim małym, parszywym, idiotycznym światełkiem, przed głupią, mleczną plamką!
Nie chciał zawracać — gdyby zrobił zwrot, straciłby je z oczu — miałby je za rufą, a to, co dzieje się za rufą, trudniej jest obserwować — trzeba wykręcać głowę do bocznego ekranu. A zresztą — nie chciał go mieć za rufą. Chciał je dokładnie, bez przerwy widzieć. A więc ruszył tyłem — używając dysz hamowniczych jako napędowych. Takie rzeczy też musi się umieć — to należy do elementarnego pilotażu. Miał minus l g, minus 1,6, minus 2, rakieta nie szła tak idealnie jak na zwykłym ciągu. Dziób chodził odrobinę na boki — hamownice są do zwalniania, nie do napędzania statku.
Światełko — jak gdyby się zawahało. Zostawił je przez kilka sekund malejące w przestrzeni, zakryło na chwilę Alfę Eridana, zeszło z niej, pląsało między małymi bezimiennymi gwiazdami — i pociągnęło za nim.
Nie chciało się odczepić.
— Tylko spokojnie — pomyślał — co mi może w końcu zrobić? Takie małe, świecące gówno. Co mnie to wszystko razem obchodzi? Mam patrolować sektor. Niech je cholera weźmie.
Myślał tak, ale, oczywista rzecz, ani na moment nie spuszczał oczu ze światełka. Od chwili spotkania upłynęły już prawie dwie godziny. Chwilami oczy zaczynały go piec i trochę łzawiły. Wytrzeszczał je, jak mógł, i wciąż leciał tyłem. Tyłem nie można lecieć za szybko. Hamownice nie są obliczone na ciągłą pracę. Leciał więc na ośmiu kilometrach na sekundę i pocił się.
Od pewnego czasu czuł, że coś się robi z jego szyją — jak gdyby ktoś odciągał mu szczypczykami skórę podgardla w dół, ku klatce piersiowej, i schło mu trochę w ustach — nie zwracał na to uwagi, miał coś ważniejszego na głowie od suchych ust i szczypania skóry na szyi. Potem parę razy zrobiło mu się dziwnie — przestał czuć położenie własnych rąk. Nogi czuł. Prawa naciskała pedał hamownicy.
Próbował poruszyć rękami, bo nie chciał spuścić oczu ze światełka. Podchodziło jak gdyby bliżej — może 1,9 kilometra od dziobu, może 1,8. Doganiało go?
Chciał podnieść rękę — nie mógł. Drugą — nie to nawet, żeby nie mógł! Nie czuł swoich rąk — jak gdyby w ogóle nie istniały. Chciał popatrzeć na nie — kark ani drgnął. Był napięty, sztywny jak pień.
Chwyciła go panika. Dlaczego do tej pory nie zrobił tego, co było jego świętym obowiązkiem? Dlaczego, po spotkaniu światełka, nie wywołał natychmiast przez radio Bazy i nie zameldował o nim?
Bo się wstydził. Wilmer i Thomas na pewno także się wstydzili. Mógł sobie wyobrazić śmiech, który wybuchłby w kabinie nasłuchu. Światełko! Białe światełko, które najpierw ucieka przed statkiem, a potem goni go! Rzeczywiście! Powiedzieliby mu, żeby się uszczypnął i zbudził.
Teraz było mu wszystko jedno — raz jeszcze spojrzał w ekran i powiedział: — AMU 111 Patrol do Bazy…
To znaczy: chciał powiedzieć. Ale nie mógł. Głos nie wydobył mu się ż gardła — tylko jakiś nieartykułowany bełkot. Wytężył wszystkie siły — z jego ust buchnął ryk. Wtedy — po raz pierwszy — oczy jego zeszły z gwiazdowego ekranu i padły na lustro. Przed nim, w fotelu pilota, w okrągłej, żółtej haubie, siedział potwór. Miał olbrzymie, obrzękłe, wybałuszone oczy, pełne piekielnej grozy, rozdarte na boki i w dół żabie usta — bełtał się w nich ciemny język. Zamiast szyi drgały mu jakieś napięte struny, dygocące bez ustanku, tak że dolna szczęka tonęła w nich — i ta maszkara o szarej, puchnącej gwałtownie twarzy, ryczała.
Usiłował zamknąć oczy — nie mógł. Chciał spojrzeć z powrotem w ekran — nie mógł. Potwór, przykrępowany do fotela, drgał coraz gwałtowniej, jakby chciał rozerwać pasy. Pirx patrzał na niego — bo nic innego nie mógł zrobić. Sam nie czuł żadnych drgawek — nic. Czuł tylko, że zaczyna się dusić — że nie może wciągnąć powietrza.
Słyszał gdzieś — tuż — potworne zgrzytanie zębów. Przestał już w ogóle być Pirxem — nic nie wiedział, nie miał nawet rąk ani ciała, została mu tylko noga, która naciskała hamownicę. Czuł, że zostaje mu tylko wzrok, coraz mętniejszy, i że zaczynają w nim pływać liczne, malutkie, białe światełka. Poruszył nogą. Zaczynała drżeć. Podniósł ją. Opuścił. Potwór w lustrze był szary jak popiół — toczył z gęby pianę. Oczy wylazły mu całkiem z orbit. Drgał.
Zrobił wtedy to jedyne, co jeszcze mógł. Zamachnął się nogą, wyrzucił ją w górę i z całej siły kopnął się kolanem w twarz. Poczuł okropny, świdrujący ból zmiażdżonych ust, krew buchnęła mu na brodę, oślepł. — Aaaaa — rzęził. — Aaaaa. To był jego głos.
Ból znikł gdzieś, znowu nic nie czuł. Co się działo? Gdzie był? Nie było go nigdzie. Nie było nic…
Tłukł, masakrował kolanem własną twarz, wierzgając jak obłąkany — ale ryk ustał. Usłyszał własny, łkający, krztuszący się krwią krzyk.
Miał już ręce. Były jak z. drewna i bolały tak strasznie przy każdym ruchu, jakby popękały w nich wszystkie mięśnie — ale mógł nimi ruszać. Po omacku zgrabiałymi palcami zaczął odpinać pasy. Złapał się poręczy. Wstał. Nogi trzęsły się pod nim, całe ciało miał jak porozbijane młotem. Chwycił się liny, przeciągniętej skosem przez sterownię, i podszedł do lustra. Oburącz oparł się o jego ramę. W lustrze stał pilot Pirx.
Nie był już szary — twarz miał całą we krwi, z rozbitym, spuchniętym nosem. Krew leciała z rozciętych ust. Policzki były jeszcze sine, obrzękłe, pod oczami — czarne nabiegnięcia, na szyi drgało coś jeszcze pod skórą, ale coraz słabiej, słabiej — i to był on, Pirx. Wycierał długo krew z brody, pluł, kaszlał, oddychał głęboko, słaby jak dziecko.
Cofnął się. Spojrzał w ekran. Statek leciał wciąż tyłem — już bez ciągu. Samym rozpędem. Biała tarczka płynęła za nim, za dziobem, w odległości dwu kilometrów.
Podszedł, trzymając się liny, do fotela. Nie mógł w ogóle myśleć. Ręce zaczynały mu się trząść, dopiero teraz, ale to był zwykły efekt, jaki następuje po szoku — to znał, tego się nie bał. Coś zmieniło się przed samym fotelem…
Wierzch kasety automatycznego nadajnika był wgnieciony. Pchnął pokrywę — spadła. W środku — pełno potrzaskanych części. Jak to się stało? Chyba on sam kopnął nadajnik. Kiedy?
Usiadł w fotelu, włączył dyszę odchylającą, wszedł w skręt.
Biała tarczka zawahała się, popłynęła przez ekran, doszła do jego brzegu — i, zamiast zniknąć, odbiła się od niego jak piłka! Wróciła na środek!
— Ty, bydlę! — krzyknął z nienawiścią i obrzydzeniem.
I przez takie świństwo omal sam nie przeszedł na „stałą orbitę”!! Jeżeli światełko nie uciekało przy skręcie poza ekran — znaczyło to, rzecz prosta, że go w ogóle nie ma — że produkuje je sam ekran. Bo ekran nie jest przecież oknem — rakieta nie ma żadnych okien. Ma urządzenie telewizyjne — na zewnątrz, w pancerzu, są obiektywy, a w środku — aparatura, transformująca ich impulsy elektryczne w obraz — na ekranie katodowym. Popsuła się? W taki dziwny sposób? Czy u Wilmera i Thomasa też? Jak to było możliwe? I — co się z nimi potem stało? W tej chwili miał co innego na głowie. Włączył awaryjny nadajnik.