Pirx, okropnie zmieszany, wystękał, że miał wtedy sesję egzaminacyjną… Pnin uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. — No cóż. Księżyc jest umiędzynarodowiony, ale każde państwo ma swoją strefę badań naukowych — a my mamy tę półkulę. Kiedy się okazało, że pasy van Allena zakłócają bieg promieni kosmicznych na półkuli skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwrócili się do nas, żebyśmy im dali wybudować stację na naszej stronie. Zgodziliśmy się. Właśnie braliśmy się już sami do roboty, w Mendelejewie, więc zaproponowaliśmy im, żeby przejęli go po nas, z tym że odstąpimy im wszystkie zwiezione przez nas materiały budowlane, a rozliczać się będziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali, a potem odstąpili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako należącym do Wspólnoty Brytyjskiej. Nam to nie robiło naturalnie różnicy. Ponieważ przeprowadzaliśmy już wcześniej wstępne rozpoznanie terenu, jeden z naszych, profesor Animcew, wszedł w skład projektującej grupy kanadyjskiej, z głosem doradcy, dobrze zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy się, że Anglicy jednak biorą w tej historii udział. Przysłali Shannera, który oświadczył, że na dnie krateru mogą powstawać wtórne pęki promieniowania i będą zakłócać uzyskiwane rezultaty. Wasi specjaliści uważali, że to niemożliwe, ale w końcu Anglicy decydowali : to miała być ich stacja. Postanowili przenieść ją pod grań. Koszty oczywiście wzrosły przerażająco. A całą nadwyżkę finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zaglądamy do cudzych kieszeni. Zlokalizowano stację, zabrano się do wytyczania drogi. Animcew daje nam znać: Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczyć dwie przepaście na szlaku projektowanej drogi żelbetowymi mostami, ale Kanadyjczycy nie godzą się, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Więc chcą wgryźć się w wewnętrzny stok Mendelejewa, przebić dwa skalne żebra kierunkowymi wybuchami. Odradzamy im — to może naruszyć równowagę krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie słuchają. Co robić?
Cóż mogliśmy zrobić? Przecież to nie dzieci. Mamy więcej doświadczenia selenologicznego, ale skoro nie chcą słuchać rad, nie będziemy się im narzucali. Animcew złożył votum separatum i na tym się skończyło. Zaczęli odstrzeliwać skałę. Pierwszy nonsens — lokalizacji, pociągnął za sobą drugi, a skutki, niestety, nie dały na siebie długo czekać. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stację, poszły transportery na gąsienicówkach — proszę bardzo, udało się. Stacja pracowała już trzy miesiące, kiedy u podnóża przewieszki pod Bramą Słoneczną, tą wielką szczerbą zachodnią grani — pokazały się szczeliny…
Pnin wstał, wyjął z szuflady kilka dużych fotografii i pokazał je Pirxowi.
— O, w tym miejscu. To jest, a właściwie była półtorakilometrowa płyta, miejscami przewieszona. Droga szła mniej więcej w jednej trzeciej wysokości, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszczęli alarm. Animcew (wciąż tam siedział i perswadował) tłumaczy im: różnica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni. Pęknięcia będą się powiększały, na to nie ma rady. Przecież nie podeprze się niczym półtorakilometrowej ściany ! Drogę trzeba natychmiast zamknąć, a że Stacja już stoi, zbudować kolejkę linową. Oni zaś ściągają, jednego po drugim, ekspertów z Anglii, z Kanady — i odbywa się po prostu komedia eksperci, którzy mówią to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracają do domu. Zostają tylko ci, którzy widzą jakąś radę na szczeliny. Zaczynają cementować. Głębokie zastrzyki, przypory, cementują i cementują bez końca, bo co zacementują za dnia, pęka po następnej nocy. Żlebem schodzą już małe lawinki, ale zatrzymują się na murach. Budują system klinów rozbijających większe lawiny. Animcew tłumaczy, że nie chodzi o lawiny: cała płyta może runąć! Nie mogłem wprost na niego patrzeć, kiedy do nas przyjeżdżał, ten człowiek ze skóry wychodził: widział nadchodzące nieszczęście i nic nie mógł na to poradzić. Lojalnie wam powiem: Anglicy mają doskonałych specjalistów, ale to nie był problem specjalistyczny, selenologiczny, to się zrobiła kwestia ich prestiżu: zbudowali drogę i nie mogą się wycofać. Animcew wreszcie złożył któryś tam protest i odszedł. Potem doszło nas, że między Anglikami a Kanadyjczykami wynikły spory, tarcia w związku z tą płytą; to jest krawędź tak zwanego Orlego Skrzydła. Kanadyjczycy chcieli ją wysadzić, całą: drogę zrujnuje, ale potem będzie można zbudować bezpieczną. Anglikom to nie odpowiadało — zresztą była to utopia; Animcew obliczył, że trzeba by sześciomegatonowego ładunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania użycia materiałów radioaktywnych jako środków wybuchowych.
I tak się tam spierali i kłócili, aż płyta runęła…
Anglicy pisali potem, że wszystko przez Kanadyjczyków; bo odrzucili pierwszy projekt, tych wiaduktów betonowych… Pnin patrzył chwilę na zdjęcie drugie, ukazujące powiększoną niemal dwukrotnie szczerbę grani; czarnymi kropkami wyznaczone było miejsce obwału, który zabrał i zdruzgotał drogę wraz ze wszystkimi jej umocnieniami.
— W rezultacie Stacja jest okresowo niedostępna — bo przecież w dzień łatwo dojść, parę trawersów, tyle że duża ekspozycja, już wam mówiłem — za to w nocy praktycznie to niemożliwe. My tu nie mamy Ziemi, wiecie…
Pirx zrozumiał, o czym myśli Rosjanin : na tej stronie, podczas długich nocy księżycowych, nie świeciła wielka lampa Ziemi.
— A podczerwienią nic nie można zrobić” — spytał. Pnin uśmiechnął się.
— Okulary infraczerwone? Jakaż tam podczerwień, kolego, kiedy w godzinę po zachodzie skała ma minus sto sześćdziesiąt stopni na powierzchni… Owszem, teoretycznie można by iść z radaroskopem, ale czyście próbowali kiedyś wspinać się w ten sposób?
Pirx wyznał, że nigdy.
— I nie radzę wam. Jest to wyjątkowo skomplikowany sposób popełnienia samobójstwa. Radar dobry jest w terenie płaskim, ale nie w ścianie…
Wszedł Langner z profesorem: musieli już lecieć. Do Mendelejewa mieli pół godziny lotu, droga wymagała dalszych dwóch, a za siedem godzin zachodziło słońce. Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znów wyjaśniło się, że poleci z nimi doktor Pnin. Zaczęło się tłumaczenie, że to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli nawet o tym słyszeć.
Kiedy już mieli iść. Ganszyn spytał, czy nie mają jakichś wieści do przekazania na Ziemię — to ostatnia okazja. Bo wprawdzie Mendelejew ma z Ciołkowskim łączność radiową, ale za siedem godzin wejdą na terminator i będą silne zakłócenia.
Pirx pomyślał, że byłoby nieźle przesłać siostrze Mattersa pozdrowienia z „tamtej strony”, ale się na to nie odważył. Podziękowali zatem i zeszli na dół, gdzie znów wyszło na to, że Rosjanie odprowadzą ich do rakiety. Tu Pirx załamał się i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Więc dobrali mu inny, a tamten został w komorze ciśnieniowej Ciołkowskiego.
Ten rosyjski skafander był trochę inny od znanych Pirxowi miał trzy, nie dwie przesłony, na wysokie słońce, na niskie słońce i na kurz — ciemnopomarańczową. W innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urządzenie w butach — można było nadymać podeszwy, że chodziło się jak na poduszkach. Nie czuło się w ogóle skały, a zewnętrzna warstwa zelówki przylegała doskonale do najgładszej powierzchni. Był to model „wysokogórski”. Poza tym skafander był w połowie srebrny, a w połowie czarny. Kiedy się człowiek zwrócił czarną stroną ku słońcu, zaczynał potnieć, a kiedy srebrną — ogarniał go przyjemny chłód.
Pirxowi wydawało się to nie całkiem dobrym pomysłem, bo przecież nie zawsze wybiera się stront, z której świeci słońce. Trzeba iść wtedy tyłem czy jak?
Tamci zaczęli się śmiać. Pokazali mu pokrętło na piersi, które powodowało przesunięcie srebra i czerni miejscami.
Można było mieć przód korpusu czarny, a plecy srebrne, albo na odwrót. Sposób, w jaki się te bary przemieszczały, był ciekawy. Między zewnętrzną przezroczystą, z twardego plastyku sporządzoną warstwą skafandra a właściwym jego korpusem ziała cieniutka szczelina, wypełniona dwoma rodzajami barwników, czy raczej mas półpłynnych, aluminizowanej i nawęglonej. Przepychało je po prostu ciśnienie tlenu z aparatury do oddychania.