„Ot! koza!” — pomyślał pan Wołodyjowski.
Ale nie odrzekł nic i przez czas jakiś jechali w milczeniu; wtem znów panna Jeziorkowska zwróciła się do małego rycerza:
— Nie wiesz waćpan, czy tam w stajniach dość miejsca, bo to my mamy dziesięć koni i dwa podjezdki[96]?
— Choćby i trzydzieści; znajdzie się gdzie pomieścić.
A panna na to:
— Fiu, fiu!
— Baśka! — rzekła tonem perswazji pani stolnikowa.
— Acha! Dobrze! Baśka! Baśka! A na czyjej głowie były konie przez całą drogę?
W ten sposób rozmawiając zajechali przed dom Ketlingowy.
Wszystkie okna jasno już były oświecone na przyjęcie pani stolnikowej. Wybiegła służba z panem Zagłobą na czele, który przyskoczywszy do wasągu i ujrzawszy trzy niewiasty spytał zaraz:
— W którejże z pań mam zaszczyt powitać osobliwą moją dobrodziejkę, a zarazem siostrę mego najlepszego przyjaciela, Michała?
— Jam jest! — odrzekła pani stolnikowa.
Wówczas Zagłoba chwycił ją za rękę i począł pośpiesznie całować powtarzając:
— Czołem biję, czołem!
Następnie pomógł jej zsiąść z karabonu i prowadził z wielką atencją oraz z szurganiem nogami do sieni.
— Niech mi za progiem wolno będzie jeszcze raz powitać — mówił po drodze.
A tymczasem pan Michał pomagał zsiadać pannom. Że zaś karabon był wysoki, a stopnia po ciemku trudno było nogą zmacać, więc chwycił wpół pannę Drohojowską i uniósłszy ją w powietrzu, postawił przed sobą na ziemi. Ona zaś nie opierając się zaciężyła przez oka mgnienie piersią na jego piersi i rzekła:
— Dziękuję waćpanu!
Pan Wołodyjowski zwrócił się z kolei do panny Jeziorkowskiej, ale ona zeskoczyła już na drugą stronę wasągu, więc podał ramię Drohojowskiej.
W izbie nastąpiła znajomość z panem Zagłobą, który na widok dwóch panien wpadł w doskonały humor i zaraz zaprosił do wieczerzy.
Już też i dymiło się z półmisków na stole, a jak przewidywał pan Michał, wszystkiego była taka obfitość, że i na dwa razy tyle osób by starczyło.
Więc siedli. Pani stolnikowa zajęła naczelne miejsce, obok niej Zagłoba po prawicy, a za nim panna Jeziorkowska. Wołodyjowski siadł z lewej strony, obok Drohojowskiej.
I tu dopiero mały rycerz mógł się dobrze pannom przypatrzyć.
Obie były ładne, ale każda w swoim rodzaju. Drohojowska miała czarne jak krucze skrzydła włosy, takież brwi, duże błękitne oczy, płeć smagłą a bladą i tak delikatną, że widać jej było przez skórę niebieskie żyłki na skroniach. Ledwie dostrzegalny ciemny puszek pokrywał jej wierzchnią wargę, uwydatniając usta słodkie a ponętne, jakby trochę do pocałunku złożone. Była w żałobie, bo niedawno ojca straciła, i ta barwa stroju, przy delikatności cery i czarnych włosach, nadawała jej pewien pozór smutku i surowości. Na pierwszy rzut oka wydawała się starszą od swej towarzyszki i dopiero przyjrzawszy się lepiej, spostrzegł pan Michał, że krew pierwszej młodości płynęła pod tą przezroczystą skórą. I im więcej patrzył, tym więcej podziwiał: i pańskość postawy, i szyję łabędzią, i te kształty smukłe a pełne dziewiczych uroków.
„To jest wielka pani — myślał sobie — która duszę musi mieć wspaniałą! Za to ta druga istny pacholik!”
Jakoż porównanie było trafne.
Jeziorkowska była o wiele od Drohojowskiej mniejsza i w ogóle drobna, choć nie chuda; różowa jak pączek róży, jasnowłosa. Ale włosy miała, widocznie po chorobie, obcięte i w złotą siatkę schowane. Te jednak, na niespokojnej głowie siedząc, nie chciały także zachować się spokojnie, jeno wyglądały kończykami przez wszystkie oka siatki, a nad czołem tworzyły bezładną płową czuprynę, która spadała aż na brwi, na kształt kozackiego osełedca, co przy bystrych niespokojnych oczkach i zawadiackiej minie czyniło tę różową twarzyczkę podobną do twarzy żaka, który jeno patrzy, jak by co zbroić bezkarnie.
Jednak tak była ładna i świeża, że trudno było oczu od niej oderwać. Nosek miała cienki, nieco zadarty, o ruchomych, ciągle rozdymających się nozdrzach, dołki na twarzy i dołek w brodzie — znak wesołego usposobienia.
Ale teraz siedziała poważnie i jadła smacznie, co chwila tylko strzelając oczyma: to na pana Zagłobę, to na pana Wołodyjowskiego, i spoglądając na nich z dziecinną prawie ciekawością jak na jakieś osobliwości.
Pan Wołodyjowski milczał, bo chociaż czuł, że mu wypada zająć rozmową pannę Drohojowską, nie wiedział, od czego zacząć. W ogóle nie był zręczny do niewiast mały rycerz, a teraz miał przy tym duszę tym smutniejszą, że mu te dziewczyny żywo na pamięć kochaną zmarłą przywiodły.
Natomiast pan Zagłoba bawił panią stolnikową, prawiąc[97] jej o czynach pana Michałowych i własnych. W środku wieczerzy wpadł na opowiadanie, jak niegdyś z kniaziówną Kurcewiczówną i Rzędzianem samoczwart[98] przed całym czambułem umykali i jak wreszcie dla ocalenia kniaziówny i zatrzymania pogoni rzucili się we dwóch na czambuł.
Panna Jeziorkowska aż jeść przestała i wsparłszy brodę na rękach, słuchała pilnie, potrząsając co chwila czupryną, mrugając oczyma, trzaskając w palce w najciekawszych miejscach i powtarzając:
— Aha! Aha! No i co? No i co?
Aż gdy przyszło do tego miejsca, jak dragoni Kuszla, nadbiegłszy niespodzianie w pomoc, wsiedli na kark Tatarom i jechali na nich siekąc przez pół mili, nie mogła dłużej wytrzymać panna Jeziorkowska, więc klasnąwszy z całej siły w ręce, zakrzyknęła:
— Chciałabym tam być, dalipan!
— Baśka! — zawołała tłuściuchna pani Makowiecka wybitnym rusińskim akcentem — toż tu między polityczny naród przyjechałaś, odzwyczajże się od swoich „dalipan”! Tego tylko, Boże wielki, braknie, żebyś zakrzyknęła: „Niech mnie kule biją!”
Panienka rozśmiała się świeżym i dźwięcznym jak srebro śmiechem i nagle uderzyła się rękami po kolanach.
— No! To niech mnie kule biją, ciotula!
— O Boże! Uszy więdną! Przeproś całe towarzystwo! — wołała pani stolnikowa.
Wówczas Baśka, chcąc zacząć od pani stolnikowej przeprosiny, zerwała się z miejsca, ale zarazem zrzuciła pod stół nóż i łyżkę, więc następnie sama nurknęła za nimi.
Okrągluchna pani stolnikowa nie mogła dłużej śmiechu powstrzymać, a miała dziwny śmiech, bo naprzód zaczynała się trząść i podrygiwać, a potem piszczeć cienko. Rozweselili się wszyscy. Zagłoba był zachwycony.
— Patrzcie państwo, co ja mam z tą dziewczyną! — powtarzała trzęsąc się stolnikowa.
— Czyste delicje, jak mnie Bóg miły! — mówił Zagłoba.
Tymczasem panna Basia wylazła spod stołu, łyżkę i nóż znalazła, ale zgubiła siatkę z głowy; czupryna całkiem jej spadła na oczy. Wyprostowawszy się poruszyła nozdrzami i rzekła:
— Aha! śmiejecie się waćpaństwo z mojej konfuzji. Dobrze!
— Nikt się nie śmieje — rzekł tonem przekonania Zagłoba — nikt się nie śmieje! Nikt się nie śmieje! Cieszymy się tylko, że nam Pan Bóg radość w osobie waćpanny zesłał.
Po wieczerzy przeszli do bawialnej izby. Tam panna Drohojowska, ujrzawszy wiszącą na ścianie lutnię, zdjęła ją i poczęła w struny brzękać. Wołodyjowski prosił jej[99], żeby zaśpiewała co do wtóru, ona zaś odrzekła z prostotą i dobrocią:
— Gotowam, jeśli troskę z waćpanowej duszy wygnać zdołam…
— Dziękuję! — odpowiedział mały rycerz podnosząc na nią z wdzięcznością oczy.
Po chwili śpiew się rozległ: