Duglas[103] za głowę się chwycił:
— Tyle zwycięstw, tyle trudów, tak olbrzymi kraj podbity, i wracać nam przychodzi!
A Wittenberg na to:
— Maszli, wasza dostojność, jaką radę?
— Nie mam! — odrzekł Duglas.
Król, który dotąd nic nie mówił, wstał na znak, że posiedzenie skończone, i rzekł:
— Nakazuję odwrót!
Więcej tego dnia nie słyszano z jego ust ani słowa.
Bębny poczęły warczeć i trąby grać w szwedzkim obozie. Wieść, że odwrót nakazany, rozbiegła się w jednej chwili z końca w koniec. Przyjęto ją okrzykami radości. Przecie zamki i fortece były jeszcze w ręku Szwedów, w nich czekał wypoczynek, jadło, bezpieczeństwo.
Jenerałowie i żołnierze wzięli się tak gorliwie do przygotowań odwrotu, że aż gorliwość owa, jak zauważył Duglas, z hańbą graniczyła.
Samego Duglasa wysłał król w przedniej straży, aby trudne przeprawy naprawiał, lasy trzebił. Wkrótce za nim ruszyło całe wojsko szykiem jak do boju; front armaty zasłaniały, tył wozy utaborowane, po bokach szła piechota. Potrzeby wojenne i namioty płynęły rzeką na statkach.
Wszystkie te ostrożności nie były zbyteczne, ledwie bowiem tabor ruszył, już tylne straże szwedzkie dojrzały idących śladem jeźdźców polskich i odtąd niemal nigdy nie traciły ich z oczu. Czarniecki pościągał własne chorągwie, wszystkie partie okoliczne, posłał po nowe posiłki do króla i szedł w trop. Pierwszy nocleg w Przeworsku był zarazem pierwszym alarmem. Oddziały polskie natarły tak blisko, iż kilka tysięcy piechoty wraz z działami musiano przeciw nim zwrócić. Przez chwilę sam król myślał, że Czarniecki naprawdę następuje, lecz on, swoim zwyczajem, wysyłał tylko oddziały za oddziałami. Te, podpadając, czyniły okrzyk i cofały się natychmiast. Noc do rana zeszła na podobnych harcach, noc swarliwa, dla Szwedów bezsenna.
I cały pochód, wszystkie następne noce i dnie miały być do niej podobne.
Tymczasem znowuż Czarnieckiemu przysłał król dwie chorągwie jazdy, bardzo moderowanej[104], za tym i list, że wkrótce hetmani z komputowym wojskiem[105] ruszą, on zaś sam z resztą piechot i ordą rychło za nimi pospieszy. Jakoż zatrzymywały go już tylko rokowania z chanem, z Rakoczym i z cesarzem. Czarniecki uradował się niepomiernie tą wieścią, i gdy nazajutrz rano Szwedzi ruszyli dalej, w klin między Wisłę i San, rzekł pan kasztelan do pułkownika Polanowskiego:
— Sieć nastawiona, ryby w matnię idą.
— A my uczynim jak ów rybak — rzekł Zagłoba — który im na fletni grał, żeby tańcowały, czego gdy nie chcą czynić, wyciągnął je na brzeg; tedy dopiero skakały, a on wziął je kijem razić mówiąc: „O, takie córki! trzeba było tańcować, pókim prosił.”
Na to pan Czarniecki:
— Będą oni tańcowali, niech jeno pan marszałek Lubomirski[106] nadciągnie ze swoim wojskiem, które na pięć tysięcy liczą.
— Lada chwila go nie widać — rzekł pan Wołodyjowski.
— Przyjechało dziś kilku szlachty podgórskiej — ozwał się Zagłoba — ci zapewniają, że wielkimi i pilnymi drogami idzie, ale czy się zechce z nami połączyć, miast na swoją rękę wojować, to inna rzecz!
— Czemu to? — spytał pan Czarniecki, bystro patrząc na Zagłobę.
— Bo to człek nadzwyczajnej ambicji i o sławę zazdrosny. Znam go siła[107] lat i byłem mu konfidentem[108]. Poznałem go, gdy był młodym jeszcze panięciem, na dworze pana krakowskiego, Stanisława[109]. Fechtów się wonczas od Francuzów i Włochów uczył i okrutnie się na mnie rozgniewał, gdym mu powiedział, że to kpy, z których żaden mi nie zdzierży. Uczyniliśmy parol[110] i samem ich siedmiu jednego po drugim rozciągnął. On zaś ode mnie się dalej uczył nie tylko fechtów, ale i sztuki wojennej. Dowcip[111] miał z przyrodzenia trochę tępy, ale co umie, to ode mnie.
— Takiż to z waści mistrz? — spytał Polanowski.
— Exemplum[112]: pan Wołodyjowski, drugi mój uczeń. Z tego mam prawdziwą pociechę.
— Prawda, żeś to waszmość Swena usiekł?
— Swena? Gdyby się to któremu z waszmościów zdarzyło, miałby przez całe życie co opowiadać, jeszcze by sąsiadów spraszał, by im przy winie jedno w kółko powtarzać, ale ja o to nie dbam, bo gdybym chciał wyliczać, mógłbym takimi Swenami drogę do samego Sandomierza wymościć. Może bym nie mógł? Powiedzcie, którzy mnie znacie.
— Mógłby wuj! — ozwał się Roch Kowalski.
Pan Czarniecki nie słyszał dalszego ciągu rozmowy, bo się głęboko nad słowami Zagłoby zamyślił. Znał i on ambicję pana Lubomirskiego i nie wątpił, że albo zechce mu swoją wolę narzucać, albo na własną rękę będzie działał, chociażby to szkodę Rzeczypospolitej przynieść miało.
Więc surowe jego oblicze sposępniało i począł brodę kręcić.
— Oho! — szepnął do Skrzetuskiego Jana Zagłoba — już tam Czarniecki coś gorzkiego żuje, bo mu się twarz do orłowej podobna uczyniła, rychło tu kogo podziobie.
Wtem pan Czarniecki ozwał się:
— Trzeba, by który z waszmościów z listem ode mnie do pana Lubomirskiego pojechał.
— Jam mu znajomy i podejmuję się — rzekł pan Jan Skrzetuski.
— Dobrze — odparł wódz — im kto znamienitszy, tym lepiej…
Zagłoba zwrócił się do Wołodyjowskiego i znów szepnął:
— Już i przez nos mówi, znak to wielkiej alteracji[113].
Rzeczywiście zaś pan Czarniecki miał srebrne podniebienie, bo mu je kula przed laty pod Buszą wyrwała. Owóż ilekroć był wzruszony, gniewny i niespokojny, zaczynał zawsze mówić ostrym i brzękliwym głosem.
Nagle zwrócił się teraz do Zagłoby:
— A może byś i waćpan z panem Skrzetuskim pojechał?
— Chętnie — odpowiedział Zagłoba. — Jeśli ja czego nie wskóram, nikt nie wskóra. Wreszcie do człeka tak wielkiego rodu we dwóch będzie przystojniej.
Czarniecki zacisnął wargi, szarpnął brodę i rzekł jakby sam do siebie:
— Wielkie rody… wielkie rody…
— Tego nikt panu Lubomirskiemu nie ujmie — zauważył Zagłoba.
A Czarniecki brwi zmarszczył:
— Rzeczpospolita sama jest wielka, a rodów w proporcji do niej nie masz wielkich, jeno małe, i bodaj ziemia pożarła takie, które o tym zapominają!
Umilkli wszyscy, bo bardzo potężnie przemówił, i dopiero po niejakiej chwili Zagłoba rzekł:
— W proporcji do całej Rzeczypospolitej słusznie!
— Jam też nie z soli wyrósł ani z roli[114], jeno z tego, co mnie boli — ozwał się Czarniecki — a boleli mnie Kozacy, którzy mi tę oto gębę przestrzelili, a teraz boli mnie Szwed, i albo tę bolączkę przetnę, albo sam od niej sczeznę, tak mi dopomóż Bóg!
— I my dopomożem krwią naszą! — rzekł Polanowski.
Czarniecki zaś przeżuwał jeszcze czas jakiś gorycz, która wezbrała mu w sercu na myśl, że ambicja pana marszałka może mu w ratowaniu ojczyzny przeszkodzić, wreszcie uspokoił się i rzekł:
— Za czym i list trzeba pisać. Proszę waszmościów ze sobą.
Jan Skrzetuski i Zagłoba poszli za nim, a w pół godziny później siedli na koń i pojechali odwrotną drogą ku Radymnu, były bowiem wieści, że tam właśnie zatrzymał się pan marszałek z wojskiem.
— Janie — rzekł Zagłoba, macając się po kalecie[115], w której wiózł list pana Czarnieckiego — uczyń mi łaskę i pozwól mnie samemu gadać do marszałka.
— A ojciec naprawdę go znałeś i fechtów go uczyłeś?
— I!… tak się jeno sobie mówiło dlatego, żeby się para w gębie nie zagrzała i żeby język nie rozmiękł, co się od przydłuższego milczenia snadnie przytrafić może. Ni go znałem, ni go uczyłem. Albo to nie miałem czego lepszego do roboty niż być niedźwiednikiem i uczyć pana marszałka, jako się na zadnich nogach chodzi? Ale to wszystko jedno. Przeznałem go na wylot z tego, co ludzie o nim powiadają, i potrafię go zagnieść jako kucharka kluski. Jeno o to jedno cię jeszcze proszę: nie powiadaj, że mam list od pana Czarnieckiego, i nie wspominaj nawet o nim, póki go sam nie oddam.