Watażka zebrał odwagę.
— Kniaziówno — rzekł — już mnie czas w drogę.
Helena milczała.
— A ty mnie nie powiesz: z Bogiem?
— Jedź waćpan z Bogiem! — rzekła poważnie. Kozakowi ścisnęło się serce: powiedziała to, czego chciał; ale on chciał inaczej.
— No, wiem ja — rzekł — że ty na mnie gniewna, że ty mnie nienawidzisz, ale to ci powiem, że inny gorszy by był dla ciebie ode mnie. Ja cię tu przywiózł, bo nie mógł inaczej, ale co ja ci złego zrobił? Czy nie obchodził się z tobą, jak się godziło, jak z korolewną? Sama powiedz. Czy to ja już taki zbój, że ty mnie dobrego słowa nie dasz? A przecie ty w mojej mocy.
— W bożej jestem mocy — rzekła z tąż samą jak i poprzednio powagą — ale że waćpan się przy mnie hamujesz, dziękuję i za to.
— To już pojadę chociaż z takim słowem. Może pożałujesz, może zatęsknisz!
Helena milczała.
— Żal cię tu samą zostawiać — mówił Bohun — żal odjeżdżać, ale mus. Lżej by było, żeby ty się uśmiechnęła, żeby krzyżyk ze szczerego serca dała. Co ja mam uczynić, żeby cię przejednać?
— Wróć mi wolność, a Bóg ci wszystko odpuści i ja ci odpuszczę i błogosławić ci będę.
— No, może jeszcze będziesz — rzekł Kozak — może ty jeszcze pożałujesz, żeś taka była dla mnie sroga.
Bohun chciał kupić chwilę pożegnania choćby za półobietnicę, której dotrzymać nie myślał — i dokazał swego, bo światło nadziei błysnęło w oczach Heleny i surowość z jej twarzy znikła. Splotła dłonie przy piersiach i utkwiła w niego wzrok jasny.
— Byłżebyś ty…
— No, ne znaju[93]… — rzekł cicho Kozak, bo go i wstyd, i litość chwyciły jednocześnie za gardło. — Teraz ja nie mogę, nie mogę… — orda w Dzikich Polach leży, czambuły[94] wszędy chodzą — od Raszkowa dobrudzcy Tatarzy idą — ne mohu[95], bo strach, ale jak wrócę. Ja przy tobie detyna[96]. Ty ze mną, co chcesz, zrobisz. Ne znaju!… ne znaju!…
— Niech cię Bóg natchnie, niechże cię Święta Przeczysta natchnie… Jedź z Bogiem!
I wyciągnęła ku niemu rękę. Bohun skoczył i wpił w nią wargi — nagle podniósł głowę, napotkał jej wzrok poważny — i rękę puścił. Natomiast cofając się ku drzwiom bił pokłony w pas, po kozacku, bił jeszcze we drzwiach i wreszcie zniknął za kotarą.
Wkrótce przez okna doszedł żywszy gwar rozmowy, brzęk broni, a później słowa pieśni rozłamanej na kilkanaście głosów:
Głosy i tętent oddalały się i cichły coraz bardziej.
Rozdział IV
— Cud jawny już Pan Bóg raz nad nią okazał — mówił pan Zagłoba do Wołodyjowskiego i Podbipięty, siedząc w kwaterze Skrzetuskiego. — Cud jawny, mówię, że mi ją pozwolił z tych rąk sobaczych[98] wyrwać i przez całą drogę ustrzec; ufajmy, że się jeszcze nad nią i nad nami zmiłuje. Byle tylko żywa była. A tak mi coś szepce, że on ją znowu porwał. Bo, uważcie waszmościowie: przecie, jako nam języki[99] powiadały, on po Pułjanie przy Krzywonosie[100] drugim sprawcą został — żeby go diabli sprawili[101]! — a więc przy wzięciu Baru[102] musiał być.
— Mógł jej nie odnaleźć w owym tłumie nieszczęsnych; przecie tam dwadzieścia tysięcy ludu wycięto — rzecze pan Wołodyjowski.
— To jego waść nie znasz. A ja bym przysiągł, iż on wiedział, że ona jest w Barze. Owóż nie może być inaczej, tylko on ją z rzezi salwował[103] i gdzieś wywiózł.
— Niewielką nam waść pociechę powiadasz, bo na miejscu pana Skrzetuskiego wolałbym, żeby zginęła, niż żeby miała w jego plugawych rękach zostawać.
— I to nie pociecha, bo jeśli zginęła, to pohańbiona…
— Desperacja[104]! — rzecze Wołodyjowski.
— Och, desperacja! — powtórzył pan Longinus.
Zagłoba począł szarpać wąs i brodę, na koniec wybuchnął:
— A żeby ich parchy zjadły, cały ten ród arcypieski! Żeby z ich bebechów poganie cięciwy pokręcili!… Bóg stworzył wszystkie nacje, ale ich diabeł, takich synów, sodomitów! Bodaj im wszystkie ich maciory[105] zjałowiały[106]!
— Nie znałem ja tej słodkiej panny — mówił smutnie pan Wołodyjowski — ale wolałbym, żeby mnie samego nieszczęście pościgło.
— Raz ja ją w życiu widziałem, ale gdy ją wspomnę, z żalu żyć hadko[107]! — rzekł pan Longinus.
— To wam! — wołał pan Zagłoba — a cóż mnie, którym ją ojcowskim afektem umiłował i z toni takiej wyprowadził?… — Cóż mnie?
— A cóż panu Skrzetuskiemu? — pytał Wołodyjowski.
I tak desperowali rycerze, a następnie pogrążyli się w milczeniu.
Pierwszy ocknął się pan Zagłoba.
— Zali[108] już nie ma rady? — spytał.
— Jeśli rady nie ma, to obowiązek jest pomścić — odpowiedział Wołodyjowski.
— Oby Bóg dał prędzej walną bitwę! — westchnął pan Longinus. — Mówią o Tatarach, że już się przeprawili i w polach koszem zapadli.
Na to pan Zagłoba:
— Nie może być, abyśmy ją, niebogę, tak zostawili, niczego dla jej ratunku nie przedsiębiorąc. Dość ja już się po świecie starych kości natłukłem, lepiej by mi teraz gdzie w spokoju w jakiej piekarni dla ciepła legiwać, ale dla tej niebogi pójdę jeszcze choćby do Stambułu, choćbym na nowo chłopską siermięgę miał włożyć i teorban[109] wziąć, na któren bez abominacji[110] spojrzeć nie mogę.
— Waćpan tak w fortele obfity, wymyślże co — rzekł pan Podbipięta.
— Siła[111] mnie już sposobów przez głowę przechodziło. Żeby choć połowę takich miał książę Dominik[112], to by już Chmielnicki, wypatroszony, za zadnie nogi na szubienicy wisiał. Mówiłem już o tym i ze Skrzetuskim, ale z nim się teraz nie można niczego dogadać. Boleść się w nim zapiekła i nurtuje go gorzej choroby. Wy jego pilnujcie, żeby mu się rozum nie pomieszał. Często się trafia, że od wielkich smutków mens[113] poczyna robić jak wino[114], aż w końcu skiśnie.
— Bywa to, bywa! — rzekł pan Longinus.
Pan Wołodyjowski poruszył się niecierpliwie i spytał:
— Jakież tedy są waści sposoby?
— Moje sposoby? Owóż naprzód musimy się dowiedzieć, czy ona, nieboga najmilsza — niech ją anieli strzegą od wszystkiego złego! — żywa jeszcze, a dowiedzieć się możem dwojakim sposobem: albo znajdziemy między książęcymi Kozakami ludzi wiernych i pewnych, którzy się podejmą niby to do Kozaków uciec, pomieszać się między Bohunowymi ludźmi i od nich czegoś się dowiedzieć…
— Ja mam dragonów Rusinów! — przerwał Wołodyjowski. — Ja takich ludzi znajdę.
— Czekaj waść… albo złapać języka z tych hultajów, którzy Bar brali, czy czego nie wiedzą. Wszyscy oni patrzą w Bohuna jak w tęczę, że to im się jego diabelska fantazja podoba: pieśni o nim śpiewają — żeby im gardziele poropiały! — i jeden drugiemu bają o tym, co zrobił, i o tym, czego nie zrobił. Jeśli on naszą niebogę porwał, to się przed nimi nie ukryło.