Azirafal przytakiwał, uśmiechał się i obiecywał, że weźmie to pod uwagę. Potem wychodzili. I nigdy nie wracali.
Z tego, że jesteś aniołem wcale nie musi wynikać, że jesteś słodkim durniem i naiwniakiem.
* * *
Stół był gruntownie zastawiony butelkami. - Chodzi o to... chodzi o to... - mówił Crowley, starając się skupić wzrok na Azirafalu. — No, chodzi o to... — powtórzył, zastanawiając się, o co mu chodzi. Chodzi mi o... - przerwał i jaśniej dokończył: - delfiny. I o to mi chodzi.
— Jakieś ryby - wtrącił Azirafal.
— Nnnie. - Crowley kiwnął palcem. - To... jes... ssak. Najprawdziwszy s... sy... ssak. A różnica jest w... w... - Mózg Crowleya przypominał nieprzenikniony gąszcz, w którym trudno odszukać cokolwiek, a co dopiero jakąś różnicę. - A różnica polega na tym, że...
— Odbywają gody na lądzie? - podsunął Azirafal. Crowley zmarszczył brwi.
— Nie. Raczej na pewno nie. Chodzi o coś z młodymi. Zresztą wszystko jedno - powiedział, pozbierał myśli i sięgając po butelkę, dokończył: - Chodzi o ich mózgi.
— O co chodzi z mózgami?
— To wielkie mózgi. Jak... stodoła. I o to chodzi. A są wieloryby i mają jeszcze większe mózgi. Słowo daję. Cały ocean mózgów.
— Szajs - mruknął Azirafal, zaglądając melancholijnie w swoją szklankę.
Crowley spojrzał chłodno, dając mu do zrozumienia, że ta ostatnia uwaga była wsadzeniem kija w szprychy przedniego koła rozpędzonego roweru.
— Że niby jak?
— Szajs. I banialuki. On przecie w głębinie spoczywa, gdy nad nim przetacza się grom. Pod nieprzebytą warstwą polipty... poli-ty... policy, no, tych cholernych wodorostów. I ma się wynurzyć dopiero na koniec, jak się woda zagotuje w oceanie.
—Tak?
— To są fakty!
— No i masz, czegoś chciał. - Crowley wyprostował się. - Ocean bulgoce, delfiniaki rozgotowane na papkę, nic nikogo nie obchodzi. To samo z gorylami. Patrzą, patrzą i mówią: O rety! niebo czerwone, gwiazdy lecą jedna za drugą; co one wyrabiają, te banany? A potem...
— Budują gniazda. Goryle, znaczy - wtrącił anioł, gdy udało mu się nalać do szklanki już za trzecim podejściem.
— Ee... tam.
—Jak Bóg na niebie. Było na filmie. Robią gniazda.
— Chyba chodzi o ptaki - nie dowierzał Crowley.
— Gniazda - upierał się Azirafal.
Crowley uznał, że lepiej się nie spierać w tej materii.
— No i masz swoje. Wszystkie zwierzęta duże i marne. Znaczy małe. Duże i małe. I mają mózgi. Prawie wszystkie. A potem łubu-du bum bum gruch!
— Ale ty też masz w tym udział - odparł Azirafal. - To ty wodzisz na pokuszenie. Na ogół z dobrym skutkiem. Crowley grzmotnął szklanką o stół.
— To nie ma nic do rzeczy.I nikt im nie każe się zgadzać od samego początku. Właśnie to nie chce ci przejść przez gardło, zgadza się. Wasz punkt w umowie. Macie wciąż wystawiać ludzi na próbę. Ale nie do całkowitej zagłady gatunku.
— Dobrze już, dobrze. Mnie też to się nie podoba tak samo jak tobie, ale już ci mówiłem, że nie mogę być niebusordy... niesubo-ry... no, nie mogę nie wykonać polecenia. Jessem janioł.
— W niebie nie ma teatrów. Filmy wyświetlają raz na tysiąc lat.
— Tylko nie próbuj mnie kusić —jęknął Azirafal rozpaczliwie. — Znam cię, ty gadzie z piekła rodem!
— Ale pomyśl tylko — ciągnął nieustępliwie Crowley. — Wiesz, co to wieczność? No, pytam, czy wiesz, co to wieczność? To znaczy, czy rozumiesz, co to wieczność? Widzisz, jest taka wielka góra, na milę wysoka. Gdzieś na krańcach wszechświata. I raz na tysiąc lat zjawia się ten ptaszek.
—Jaki ptaszek? - zapytał Azirafal podejrzliwie.
— Ten, o którym mówię. Raz na tysiąc lat...
— Zawsze ten sam? Co tysiąc lat?
Po chwili wahania Crowley odpowiedział:
— Tak.
— To musi być cholernie stare ptaszysko.
— Niech ci będzie. Więc co tysiąc lat ten ptaszek leci...
— ...kuśtyka...
— Leci przez cały świat na tę górę i ostrzy sobie dziób...
— Chwilunię, tak się nie da. Między tutaj a krańcami wszechświatajest do licha i jeszcze trochę — anioł zamaszyście poruszył ręką i omal nie spadł z krzesła - różnego tałatajstwa, mój złociutki.
— Ale on tam dociera! — Crowley nie ustępował.
—Jak?
— To nie ma znaczenia!
— Mógłby polecieć rakietą - stwierdził anioł.
— Tak, może i mógłby. Jak chcesz. - Crowley wyraźnie spuścił z tonu. — Tak czy owak, ten ptaszek...
— N... ale na koniec świata, tak mówiliśmy, więc? No musiałaby być taka rakieta, że on do niej wsiada, a do celu dolatuje któreś pokolenie jego następców. I powinien im zawczasu powiedzieć, że jak dotrą do góry, to muszą... - zawahał się. - No właśnie, co muszą zrobić?
— Naostrzyć dzioby o wierzchołek - odpowiedział Crowley. -A potem on wraca...
— ...rakietą...
— ...i tysiąc lat później powtarza to samo — szybko zakończył wywód.
Zapadła chwila pijackiej ciszy.
— Tyle zachodu, żeby dziób naostrzyć. - Azirafal wpadł w zadumę.
— Słuchaj teraz. Chodzi o to, że gdy wreszcie ptaszek zetrze górę na proszek, to wtedy...
Azirafal już miał zacząć mówić, gdy Crowley, słusznie przewidując, że usłyszy kilka cierpkich uwag na temat współczynnika ścierania granitu o ptasie dzioby, nie dał mu dojść do głosu i dokończył zdanie:
— Wtedy i tak nie przerwiesz oglądania “Dźwięków muzyki". Azirafal zesztywniał.
— To ci się spodoba, zobaczysz - ciągnął niestrudzenie Crowley.
— Ależ mój zlociutki...
— Nie będziesz miał wyboru.
— Słuchaj...
— W niebie panuje bezguście.
—Ale...
— I nie ma ani jednej porządnej japońskiej restauracji. Twarz anioła stężała. W tym stanie myślenie sprawiało mu ból.
— Nie rozwiązuję łamigłówek po pijanemu. Chyba wytrzeźwieję.
—Ja też.
Obaj skrzywili się z bólu, gdy resztki alkoholu opuszczały ich krwiobiegi, po czym usiedli przyzwoicie, a Azirafal nawet poprawił krawat.
— Nie mogę się wtrącać do boskich zamysłów - wychrypiał po dłuższej chwili.
Crowley spojrzał taksujące na pustą szklankę i nalał sobie.
— A do diabelskich?
— Przepraszam, nie dosłyszałem?
— No, ten zamysł jest akurat diabelski, nieprawdaż? To moi go powzięli i realizują.
— Ależ tak, tylko, globalnie rzecz biorąc, jest on częścią ogólnego zamysłu boskiego. Wasi nie mogą nic zrobić, niczego, co nie zostało uwzględnione w wielkim, niewysłowionym planie boskim -stwierdził Azirafal z kołtuńskim samozadowoleniem.
— Chciałbyś!
— Nie. Właśnie na tym rzecz polega — zirytowany Azirafal strzelił palcami. —Jak wy to nazywacie? Sedno w sprawie?
— Sedno sprawy - poprawił Crowley.
— No właśnie.
— Cóż... skoro jesteś aż tak pewien...
— Nie mam najmniejszych wątpliwości. Crowley spojrzał chytrze.
— W takim razie wyprowadź mnie z błędu, jeśli nie mam racji; nie masz żadnej pewności, iż boski zamysł nie zakłada ewentualnego pokrzyżowania tegoż planu. Konkretnie chodzi i o to, że ty jesteś zobowiązany do szkodzenia złu, gdy sposobność się nadarzy, czy tak?
Azirafal wahał się.
— W samej rzeczy.
— Zauważasz matactwo i przeciwdziałasz. Czy mam rację?
— Pewnie, pewnie; teraz zresztą raczej zachęcam ludzi, żeby sami przeciwdziałali złu. Oni i tak nie pojmują istoty rzeczy, sam rozumiesz.
— Racja. Święta racja. Zatem tobie zostaje tylko przeciwdziałanie. Ponieważ, o ile mi wiadomo - zapalał się Crowley - przyjście na świat jest ledwie zaczątkiem, niczym więcej. Dopiero wychowanie i środowisko decyduje o osobowości. Właściwie bodźce zewnętrzne. Bez nich dziecko nigdy nie wykorzysta w pełni swojej mocy. No, przynajmniej nie tak jak należy.
— Oczywiście. Moi zwierzchnicy nie będą mieli nic przeciwko temu, że pokrzyżuję twoje plany - powiedział Azirafal, ważąc każde słowo. - Nic a nic.
— Zgadza, się. Dzięki mnie zarobisz na kolejny medal — stwierdził Crowley, uśmiechając się zachęcająco.
— A co się stanie, jeśli dziecko, jak mówię, nie odbierze satanistycznego wykształcenia?