Przecisnąwszy się zręcznie przez tłum przy drzwiach ni­czym szczupak przez staw pstrągów, na salę wszedł niewysoki człowieczek w okularach i niebieskim uniformie. Niósł długi, cien­ki pakunek przewiązany sznurkiem. Jedynym ustępstwem z jego strony na rzecz tutejszego klimatu były brązowe plastikowe sanda­ły na nogach, aczkolwiek zielone wełniane skarpety świadczyły o wrodzonej nieufności do zagranicznych prognoz pogody.

Na głowie miał czapkę z daszkiem, z nadrukiem “Internatio­nal Express".

Był bez broni, ale nikt go nie zaczepiał. Nikt też nie skierował broni w jego stronę. Wszyscy patrzyli osłupiali.

Człowieczek przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych, zaj­rzał do notatnika i skierował się w stronę Rudej, która wciąż sie­działa na stołku.

— Przesyłka dla pani.

Ruda wzięła paczkę i zaczęła odwiązywać sznurek.

Posłaniec z “International Express" chrząknął dyskretnie i po­dał dziennikarce gruby sfatygowany kwitariusz oraz żółty służbowy długopis przywiązany sznurkiem do notatnika.

— Proszę pokwitować. O, tutaj. Imię i nazwisko drukowanymi li­terami, a poniżej podpis.

— Oczywiście.

Ruda zrobiła parafkę. Nazwisko, które wpisała drukowanymi li­terami nie brzmiało Carmine Zuigiber. Było dużo krótsze.

Posłaniec podziękował uprzejmie i skierował się do wyjścia, mamrocząc, że “to śliczny hotel, proszę państwa, bardzo chciałbym wybrać się tu kiedyś na wakacje, najmocniej przepraszam, zechce mi pan wybaczyć..." Po czym zniknął z pola widzenia tak samo nagle, jak się pojawił.

Ruda rozwinęła pakunek. Obecni na sali przysunęli się bliżej. W paczce znajdował się pokaźny miecz.

Przyjrzała mu się uważnie. Był to zwykły miecz, długi i ostry. Sta­ry, ale nie używany, bez ozdób i inskrypcji. Nie wyglądał na czaro­dziejski oręż zaklętych mocy. Stworzono go do cięcia, siekania, pła­zowania, kłucia i zabijania albo przynajmniej solidnego i trwałego okaleczenia. Wokoło rozchodziła się aura bliżej nie określonej nie­nawiści i grozy.

Ruda chwyciła rękojeść w prawą dłoń i spojrzała wzdłuż klingi. Ostrze zalśniło.

— Dobra! - powiedziała, ześlizgując się zgrabnie ze stołka. - Na­reszcie!

Dopiła drinka, zważyła miecz w ręku i spojrzała po zdumionych twarzach frakcjonistów, którzy w tym czasie otoczyli ją ciasnym kręgiem.

— Żałuję, ale na mnie pora, chłopaki. Chciałabym kiedyś po­znać was bliżej.

W tej chwili zgromadzeni na sali mężczyźni doszli do wniosku, że nie chcieliby zawierać z nią bliższej znajomości. Była piękna, racja, ale pięknem płonącego lasu. Można tym napawać oczy, byle z daleka.

Teraz miała w ręku miecz, a na twarzy uśmiech ostry jak brzytwa.

Wszystkie lufy skierowały się w jej stronę. Krąg zacieśnił się. · — Nie ruszaj się! - zakrakał Pedro.

Pozostali w milczeniu przytaknęli.

Wzruszyła ramionami i ruszyła przed siebie.

Palce na spustach zaciskały się mimowolnie. W powietrzu pach­niało ołowiem i kordytem. Ruda zmiażdżyła szklankę w ręku. Roz­legł się śmiertelny trzask pękających luster. Z sufitu spadł kawał be­tonu.

I tak to się skończyło.

Carmine Zuigiber obróciła się, spoglądając na ciała lekko zdzi­wiona, jakby zupełnie nie wiedziała, skąd się tu wzięły.

Zlizała szkarłatnym kocim językiem kroplę czyjejś krwi z grzbie­tu dłoni i uśmiechnęła się.

Wyszła z baru. Stukot obcasów długo obijał się głuchym echem o ściany.

Dwoje urlopowiczów wyszło spod stołu i patrzyło na jatkę w barze.

— Jednak trzeba było pojechać do Torremolinos, jak zwykle -powiedziała kobieta.

— To tylko cudzoziemcy - westchnął mężczyzna. - Są po prostu trochę inni, Patrycjo.

— W takim razie wszystko jasne. W przyszłym roku jedziemy do Brighton — skwitowała pani Threlfall kompletnie ignorując to, co stało się przed chwilą.

A to, co się stało, oznaczało, że nie będzie przyszłego roku, a szansę, że w ogóle nadejdzie następny tydzień, zmalały prawie do zera.

ROZDZIAŁ VII

We wsi pojawił się ktoś nowy.

Nowi we wsi zawsze wzbudzali zainteresowanie bandy ICH[25],

ale tym razem wiadomości z ust Pepper poruszyły wszystkich.

— Wprowadziła się do Jaśminowego Domku i jest czarownicą. Wiem, bo pani Henderson, co tam sprząta, mówiła mojej mamie, że tamta dostaje gazetę dla czarownic. I inne gazety też, ale tę dla czarownic na pewno.

— A mój tata powiedział, że czarownic już dawno nie ma - po­wiedział Wensleydale. Miał jasne falujące włosy i patrzył na świat poważnie przez grube okulary w czarnej oprawce. Powszechnie przypuszczano, że na chrzcie otrzymał imię Jeremy, ale nikt go tak nie nazywał, nawet rodzice, którzy zwracali się do niego per “mło­dzieńcze" albo “hej, małolat". Robili to z podświadomą nadzieją, że chłopiec potraktuje to jako żarty gdyż już w przedszkolu był sta­ry maleńki, jakby urodził się z mentalnością czterdziestolatka.

— A niby dlaczego nie? —wtrącił Brian, chłopiec o jasnej, okrą­głej i stale uśmiechniętej buzi. — Niby dlaczego czarownice nie mo­gą mieć swojej gazety? Żeby sobie poczytały o nowych zaklęciach i w ogóle. Mojemu tacie przysyłają “Wiadomości Wędkarskie", a czarownic jest więcej niż wędkarzy, założymy się?

— “Wiadomości Psychiczne" - dodała Pepper.

— To nie o czarownicach - stwierdził Wensleydale. - Moja cio­cia też dostaje taką gazetę. Tam jest o wyginaniu łyżeczek i wróże­niu, i o takich ludziach co myślą, że w innym życiu byli królową Elżbietą albo Napoleonem. Naprawdę czarownic nie ma. Jak lu­dzie wynaleźli lekarstwa i w ogóle, to powiedzieli, że nie potrzebu­ją czarownic i zaczęli je spalać.

— Tam mogą być takie obrazki z żabami i takie, no... inne i... — Brian niechętnie godził się z myślą, że jego koncepcja nie znajdu­je uznania - i testy drogowe zjazdy na miotle. I o kotach.

— Ale twoja ciotka i tak może być czarownicą — orzekła Pep­per. — W tajemnicy. W dzień jest normalną ciotką, a w nocy robi czary.

— Moja ciocia na pewno nie - odparł posępnie Wensleydale.

— I przepisy - nie ustępował Brian - co zrobić ze zdechniętej ropuchy.

— Zamknij się wreszcie — ucięła Pepper.

Brian sapnął groźnie. Gdyby to powiedział Wensley, od razu dostałby w ucho, jak to bywa wśród przyjaciół. Męski trzon bandy od dawna wiedział, że Pepper nie czuje się zobowiązana obrywać w ucho, nawet w czasie bójki między przyjaciółmi. Jak na jedena­stoletnią dziewczynkę potrafiła skutecznie odpowiedzieć na fizycz­ną zniewagę zdumiewająco celnym kopniakiem albo ugryzieniem. Poza tym, gdyby doszło do ostrej wymiany argumentów, poważnie obawiali się wizji swojej przegranej, gdyż w zmaganiach fizycznych ; nie czuli się pewnie, a nikomu nie uśmiechało się zainkasować błyskawicznego ciosu, który powaliłby nawet Schwarzeneggera.

Dobrze było mieć w bandzie taką Pep. Do dziś z dumą wspomi­nali dzień, kiedy Byku Johnson i jego banda naśmiewali się, że ONI bawią się z dziewczyną. Riposta rozzłoszczonej Pepper sprawiła, że tego samego dnia wieczorem matka Byka przyszła na skargę [26].

Dla Pepper Byku był jedynie wrogą górą mięsa rodzaju mę­skiego.

Miała krótkie rude włosy i tyle piegów, że tylko bardzo bystry ob­serwator zdołałby zlokalizować nieliczne plamki normalnej skóry.

Właściwe imiona Pepper brzmiały Pippin Galadriel Moonchild. Otrzymała je podczas obrzędowego nadawania imion dzieciom w błotnistej dolince z trzema chorymi owcami i kilkunastoma prze­ciekającymi tipi z worków foliowych. Matka Pepper wybrała dolinę Pant-y-Gyrdl w Walii jako idealne miejsce powrotu do natury. (Pół roku później, mając po dziurki w nosie deszczu, komarów, męż­czyzn, seksu i owiec, które bezustannie rozdeptywały namioty, a na domiar złego spożyły w całości pierwsze zbiory posianej przez ko­munę marihuany oraz wspólny społeczny mikrobus, zaczęła dostrze­gać i rozumieć przyczyny odwiecznej ucieczki człowieka od natury. Po krótkim namyśle wróciła z córką do zaskoczonych rodziców w Tadfield, kupiła stanik i z olbrzymią ulgą podjęła wieczorowe stu­dia na socjologii).


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: