Vincent nie mógł się uwolnić od podejrzenia, że pomimo komputerów i elektroniki na pokładzie, dla właścicieli statek przedstawiał większą wartość pod wodą niż na powierzchni oraz że prawdopodobnie pójdzie na dno w czasie i w miejscu obliczonym z największą dokładnością w historii floty.
Nasuwał się oczywisty wniosek, że kapitan Yincent był więcej wart jako nieboszczyk.
Siedział w nawigacyjnej i studiował “Międzynarodową książkę kodów". Na sześciuset stronach znajdowały się bardzo znaczące serie znaków opracowane w celu bezbłędnego, zwięzłego i zrozumiałego, a przede wszystkim taniego informowania o każdej, nawet najbardziej absurdalnej, sytuacji na morzu.
Chciał przekazać wiadomość tej treści: Płynąłem SSW na pozycji 33°N 47°72'W. Pierwszy oficer, który jak zapewne panowie pamiętają, wbrew moim sugestiom zamustrował na Nowej Gwinei i chyba pochodzi z plemienia łowców głów, zaczął nagle dawać znaki, że coś jest nie w porządku. Wygląda na to, że olbrzymia część dna oceanu podniosła się w ciągu nocy. Znajdują się na niej liczne budowle, większość w kształcie piramid. Stoimy na dziedzińcu jednej z nich. Widać różne niegustowne posągi. Na statku pojawili się sympatyczni staruszkowie w długich szatach i hełmach nurków. Zmieszali się z pasażerami, a ci są zdania, że wszystko zostało doskonale zaaranżowane. Proszę o pomoc.
Zatrzymał palec wskazujący u dołu strony. Poczciwa “Książka kodów", mimo że opracowana przed osiemdziesięciu laty, naprawdę przewidywała wszystkie niebezpieczeństwa czyhające w głębinach.
Zanotował na kartce: XXXV QVVX.W swobodnym tłumaczeniu oznaczało to: Znalazłem Atlantydę. Arcykapłan wygrał w klipę.
* * *
— A właśnie że nie!
— A właśnie że tak!
— A właśnie że nie, mówię!
— A właśnie że tak!
— Mówię że nie. W takim razie co z wulkanami? - Wensleyda-le wyprostował się i spojrzał triumfująco na pozostałych.
— Co z wulkanami? - powtórzył Adam.
— No przecież cała lawa wychodzi ze środka Ziemi, a tam jest gorąco - twierdził Wensleydale. - Widziałem w telewizji. David At-tenborough tak mówił, a to na pewno prawda.
Spojrzeli na Adama. Od kilku minut wodzili oczami, jak na meczu tenisa.
Teoria o pustym środku Ziemi nie chwytała jak należy w kamieniołomie. Zwodnicza i czarująca koncepcja, która oparła się tak wybitnym myślicielom, jak Cyrus Red Teed, Bulwer-Lytton i Adolf Hitler, chwiała się niebezpiecznie pod kolejnym ciosem brutalnie logicznej argumentacji okularnika Wensleydale'a.
— Wcale nie mówiłem, że jest cała pusta w środku — oświadczył Adam. — Nikt tego nie mówił. Pewnie jeszcze przez parę mil ciągnie się skorupa, a w niej jest lawa i ropa, i węgiel, i tunele tybetańskie, i tak dalej. Puste zaczyna się dopiero potem. Tak uważają. A na biegunie północnym jest dziura dla dostępu powietrza.
— W atlasie nie ma - prychnął Wensleydale.
— Bo rząd nie pozwolił. Wszyscy chcieliby zaraz pojechać i zobaczyć — stwierdził Adam z naciskiem. — A powodem jest, że ludziom tam w środku wcale się nie podoba, jak ktoś ciągle patrzy na nich z góry.
— A te tunele tybetańskie? - zapytała Pepper. - Co to takiego?
— Ach to... Jeszcze nie mówiłem? Trzy głowy zaprzeczyły równocześnie.
— To jest zdumiewające. Znacie Tybet?
Przytaknęli niepewnie. Przed oczami zaczęły się przesuwać obrazy jaków, Mount Everest, ludzi zwanych Konikami Polnymi, starców siedzących na skałach, śniegów i szkół kung-fu.
— Ale wiecie już o tych nauczycielach, co opuścili Atlantydę, zanim zatonęła.
Przytaknęli ponownie.
— No więc część z nich dotarła do Tybetu i teraz rządzą światem. Nazywają się Tajni Mistrzowie. Pewnie dlatego, że byli nauczycielami. I mają takie wielkie tajemnicze miasto pod ziemią, co się nazywa Shambo-la i tunele, które idą we wszystkie strony, żeby mogli wszystko wiedzieć i kontrolować. Niektórzy uważają, że to jest gdzieś pod pustynią Gobi - dodał podniosłym tonem - ale największe autorytety naukowe uważają, że jednak w Tybecie. Tam się lepiej kopie tunele.
Spojrzeli odruchowo na chropawą, zabłoconą skałę kredową pod stopami.
— A jak to jest, że oni wszystko wiedzą? — zapytała Pepper.
— Wystarczy, że słuchają, nie? - zaryzykował Adam. - Siedzą w tunelach i słuchają. Wiecie przecież, że nauczyciele mają dobre uszy. Słyszą każdy szept, nawet z końca klasy.
— Moja babcia to przykładała szklankę do ściany - wtrącił Brian - a potem mówiła, że to wstrętne, że przez ścianę słychać tych zza ściany.
— A te tunele idą wszędzie, tak? - zapytała Pepper, wciąż patrząc na ziemię.
— Po całym świecie - potwierdził Adam.
— To musiało strasznie długo trwać - powiedziała Pepper, ale trochę niezdecydowanie. - Pamiętacie, jak żeśmy kopali nasz tunel na polu? Od obiadu do kolacji. I wyszedł taki mały, że trzeba było kucać, kiedy ktoś chciał się schować.
— Zgoda, ale oni kopali miliony lat. W milion lat na pewno wykopie się dobry tunel.
— Aja myślałem, że to Chińczycy podbili Tybetan, a Dalaj Lama musiał uciekać do Indii - powiedział Wensleydale bez przekonania. Codziennie czytał gazetę ojca. Prezentowana tam proza i powszedniość nie wytrzymywała konkurencji z tym, co mówił Adam.
— Na pewno są tam teraz — powiedział Adam, całkowicie ignorując ostatnią wypowiedź. - Wszędzie tu, dookoła. Siedzą pod ziemią i słuchają.
Wymienili spojrzenia.
— A gdyby tak zacząć kopać - zaczął Brian. Pepper, która o wiele szybciej orientowała się w sytuacji, aż jęknęła.
— No i po co żeś to powiedział! Teraz guzik z naszego zaskoczenia, ty ośle dardanelski. Ja chciałem zacząć kopać po cichu, a ty od razu na całe gardło!
— Nie wydaje mi się, żeby chciało im się kopać aż tutaj - uparcie wątpił Wensleydale. - To bez sensu. Stąd do Tybetu jest z tysiąc mil.
— Uważaj, bo pewnie zaraz powiesz, że ty wiesz lepiej od samej Madame Blatwatatacki, nie? — prychnął Adam.
— Na miejscu Tybetanów - zaczął Wensleydale spokojnie, ważąc słowa - to bym kopał prosto w dół do tego pustego w środku, a potem rozejrzał się i zaczął kopać w tę stronę, gdzie mam iść.
ONI przez chwilę rozważali rzecz w milczeniu.
— Trzeba przyznać, że to lepsze niż kopać we wszystkie strony na raz - zauważyła Pepper.
— No tak... tak zdaje się robią - odparł Adam. - To zbyt proste, żeby na to nie wpadli już dawno temu.
Marzycielski wzrok Briana błądził po gwiazdach, zaś palec wskazujący po zakamarkach lewego ucha.
— Ale to głupie - powiedział w zadumie. — Chodzi się do szkoły i uczy o różnych rzeczach i w ogóle, a nie mówi się o takich ber-mudzkich trójkątach, o UFO albo o starych mistrzach, co biegają lochami pod ziemią. Może mi ktoś wreszcie odpowie, po co uczymy się tych nudnych rzeczy,skoro jest tyle ciekawych.
Zgodnym chórem poparli go.
Potem zaczęli się bawić w pojedynek Charlesa Forta i Atlanty-dów ze starymi mistrzami z Tybetu, z tym że Tybetańscy orzekli, iż używanie starożytnych proc laserowych byłoby oszustwem.
ROZDZIAŁ X
Był czas, kiedy tropicieli czarownic traktowano z najwyższym szacunkiem, ale nie trwało to długo. Niejaki Mateusz Hopkins, generał Armii Tropicieli Wiedźm, szalał we wschodniej Anglii w siedemnastym wieku i kazał sobie płacić dziewięć pensów od sztuki schwytanej we wsi lub miasteczku.
Wtedy zaczęły się pierwsze kłopoty. Tropiciele nie mieli opracowanych stawek godzinowych. Zdarzało się, że gdy po tygodniu żmudnych poszukiwań tropiciel meldował burmistrzowi: Okolica czysta, ani śladu wiedźmy, otrzymywał zapłatę w postaci wylewnych podziękowań, miski strawy i znaczącego: żegnam.
Aby osiągnąć odpowiedni zysk, Hopkins był zmuszony stale wykazywać się pokaźną liczbą wykrytych czarownic. W rezultacie tu i ówdzie zaczęto go opluwać, przeważnie w radach gminnych, aż pewnego dnia w spokojnej wsi na południu Anglii mieszkańcy doszli do wniosku, iż potrafią łapać czarownice bez pośredników, wobec czego Hopkins oskarżony o czary skończył na stryczku.