Włożył kasetę do odtwarzacza.

— O, cholera! Niech to najjaśniejsza cholera! Dlaczego akurat teraz! I dlaczego znowu ja? -wymamrotał pod nosem, gdy z głośni­ków spłynęły doskonale znane pierwsze takty “Bohemian Rapsody".

Ni stąd, ni zowąd, Freddie Mercury przemówił bezpośrednio do niego.

— BOŚ NA TO ZAPRACOWAŁ, CROWLEY.

Crowley nie mógł powstrzymać cichego “błogosławieństwa". To właśnie on podsunął Dołowi pomysł skorzystania ze zdobyczy współczesnej elektroniki w utrzymywaniu łączności, ale jak to bywa, przełożeni zrozumieli go na opak, wprowadzili poprawki i oszczęd­ności, których skutki odczuwał na własnej skórze. Początkowo miał nadzieję, że podłączą go do sieci telefonów komórkowych “Cell-net". Niestety, centrala wchodziła na linię, kiedy tylko włączał magnetofon, nie licząc się z tym, że wystawia na poważną próbę jego cierpliwość melomana. Przełknął głośno.

— Bardzo dziękuję, panie.

— WIERZYMYW CIEBIE, CROWLEY

— Dziękuję, panie.

— TO BARDZO WAŻNE, CROWLEY.

— Wiem i rozumiem, panie.

— ZADANIE PIERWSZOPLANOWE I PRIORYTETOWE, CROWLEY

— Zrobię, co w mojej mocy, panie.

— NATURALNIE, ŻE ZROBISZ, CROWLEY. A JEŚLI COŚ SIĘ NIE UDA, WSZYSCY WYKONAWCY DOSTANĄ CIĘGI. NAWET TY, CROWLEY. ZWŁASZCZA TY.

— Zrozumiałem, panie.

— OTO INSTRUKCJE, CROWLEY.

Nagle poczuł, że wie wszystko. Szczerze nienawidził tej meto­dy. Przecież równie łatwo mogli mu po prostu powiedzieć, a nie są­czyć chłodnym strumykiem zestaw instrukcji wprost do jego pa­mięci. Miał dotrzeć do pewnego szpitala.

— Będę tam za pięć minut, panie.

— DOBRZE. I see a little silhouetto of a man scaramouche scaramouche will you do the fandango.

Pewnie zacisnął ręce na kierownicy. Od kilku stuleci wszystko szło jak z płatka i nic nie wymknęło mu się z rąk. Ale, jak to zwykle bywa, zdaje ci się, że osiągnąłeś wszystko, zdobyłeś ostatni nie zdo­byty szczyt, aż tu nagle spuszczają ci na głowę sam Armageddon. Największa wojna. Ostatnie starcie. Niebo kontra piekło, trzy run­dy, ostatni UPADEK, zwycięzca bierze wszystko. Tak miało być. I nie ma świata, nie ma nic. To właśnie jest koniec świata. Wieczne Niebo albo Wieczne Piekło, zależy, kto wygra. Nie bardzo wiedział, co gorsze.

W zasadzie Piekło - to wynika z definicji. Ale od razu przypo­mniał sobie, jak to kiedyś było w Niebie i dostrzegł kilka zastana­wiających podobieństw. Na przykład ani tu, ani tam nie można by­ło dostać porządnego drinka. Poza tym nuda w Niebie była równie potworna jak nadmiar rozrywek w Piekle.

Odejście na własną prośbę też nie wchodziło w rachubę. Nie można jednocześnie być diabłem i mieć wolną wolę.

Bismillah no, I will not let you go (let him go).

Na szczęście, ostatecznego rozstrzygnięcia nie przewidziano na ten rok. Zostanie sporo czasu, by załatwić parę spraw, ot choć­by rozładunek zapasów długoterminowych.

Przez chwilę zastanawiał się, co też mogłoby się stać, gdyby za­trzymał się tu, na pustej, wilgotnej szosie, w mroku nocy, wyjął ko­szyk, zakręcił nim potężnego młynka nad głową i...

Na pewno coś strasznego.

Kiedyś był aniołem, wcale nie miał zamiaru UPADAĆ. Po pro­stu przyłączył się do niewłaściwej partii.

Czarny bentley nadal przecinał mrok, chociaż strzałka paliwo-mierza stała na zerze. Stała tak od sześćdziesięciu lat. Być diabłem to wcale nie takie złe. Na przykład nie musisz ciągle kupować ben­zyny. Ostatni i jedyny raz Crowley pojechał zatankować w 1967. Chciał się przekonać, co czuł James Bond, gdy snajper przedziu­rawił przednią szybę dokładnie na wysokości głowy kierowcy, kie­dy ten schylił się, by sięgnąć po ukrytego pod siedzeniem Walte­ra PPK. Wówczas bardzo lubił ten serial.

Zawartość koszyka na tylnym siedzeniu zaczęła płakać. Przy­pominało to wycie syreny ogłaszającej alarm przeciwlotniczy. Cza­sem tak drą się noworodki. Dźwięk był wysoki i stary jak świat.

* * *

Mr Young ocenił, że szpitalowi niczego nie brakowało, a byłby naprawdę cichym, kojącym zakątkiem, gdyby nie zakonnice.

Nawet je lubił, ale wcale nie dlatego, żeby był jakimś prote­stanckim neofitą-malkontentem. Co do unikania kościoła, to jedy­nym, do którego nie chodził z przekonania, ale też bez zbędnych emocji, był kościół św. Cecylii i Aniołów Pańskich (wcale nie angli­kański) . W życiu nawet nie myślał o unikaniu innego kościoła, gdyż wszystkie pachniały tak samo - atmosfera w każdym z nich była za­nadto przesiąknięta kombinacją zapachów pasty do podłóg dla sno­bów i płynu na denaturacie do mycia szyb. Gdzieś w zakamarkach obitego skórą fotela kontemplacyjnego dla swojej duszy Mr Young wyraźnie czuł, że Pan Bóg jest z tego powodu wyraźnie zakłopotany.

Lubił patrzeć na krzątaninę zakonnic, tak jak lubił oglądać de­filady Armii Zbawienia. Doznawał uczucia, że właśnie tak ma być i że ktoś starannie dogląda, by świat się nie wykoleił nie w porę.

Po raz pierwszy miał do czynienia z Siostrami Trajkotkami od Świętej Berylii[6]. Deirdre natknęła się na nie podczas akcji, chyba społecznej, której celem było doprowadzenie do zawieszenia bro­ni między gangiem brzydkich Latynosów a gangiem wstrętnych Latynosów. Dla dobra sprawy należy wtrącić tutaj, że miejscowi księża poświęcali znacznie więcej czasu i energii szczuciu jednych przeciwko drugim niż sumiennemu wypełnianiu posług im przypi­sanych, jak na przykład ustaleniu przemyślanego grafiku kolejno­ści ścierania kurzu w zakrystii.

Rzecz w tym, że zakonnice powinny jeśli nie milczeć, to przy­najmniej być cicho. Miały do tego odpowiednie kształty i stroje, których pewne części - Mr Young wiedział to na pewno — znakomi­cie nadawałyby się na magazyn części zamiennych ekipy konser­wującej komory akustyczne albo podręcznego zestawu rekwizytów do spektaklu pod tytułem “Marzenia szalonego elektroakustyka". Ale przede wszystkim nie powinny nadawać dwadzieścia cztery go­dziny na dobę.

Nabił fajkę tytoniem - to znaczy czymś, co nazywa się “tytoń", ale daleko mu do dawniejszego tytoniu, panie — i pogrążył się w za­dumie. Ciekawe, co by się stało, gdyby zapytał zakonnice o po­mieszczenie z “trójkącikiem" na drzwiach, pewnie papież udzielił­by mu nagany na piśmie. Niezgrabnie zmienił pozycję i spojrzał na zegarek.

I jeszcze jedno: zakonnice kategorycznie odrzuciły propozy­cję, by asystował przy porodzie. Rzecz jasna, był to pomysł Deirdre. Świetny, nie ma co. Znowu gdzieś coś czytała, ale nie doczyta­ła do końca. Mieli już jedno dziecko, a teraz zaczęła wygadywać coś, że niby ten poród będzie najpiękniejszym i najradośniejszym wspólnym doznaniem dwojga istot ludzkich. Oto do czego docho­dzi, jak pozwolisz żonie prenumerować pisma dla kobiet. Mr Young nie uwierzył w ani jedno słowo, które wydrukowano w ko­lumnach “Moda", “Opinie" i “Opcje".

Nie miał nic przeciwko radosnym wspólnym doznaniom. Ra­dosne wspólne doznania bardzo mu odpowiadały. Świat, zdaje się, potrzebował coraz więcej radosnych wspólnych doznań. W krytycz­nej chwili wygłosił porywającą orację, która chyba przekonała Deirdre, że akurat tego radosnego wspólnego doznania powinna do­świadczyć bez towarzystwa męża.

Zakonnice poparły go całkowicie. Ich zdaniem nie było abso­lutnie żadnej potrzeby angażowania przyszłego ojca w charakterze dodatkowej akuszerki. Sposób, w jaki to wyraziły, niedwuznacznie sugerował, że ojcowie w ogóle nie powinni się angażować w te ani inne sprawy.

Ubił kciukiem namiastkę tytoniu w cybuchu i tupnął groźnie na wiszącą w poczekalni tabliczkę informującą go, że dla swej wła­snej wygody nie powinien palić. Wobec tego i dla własnej wygody wstał i ruszył na ganek. Gdybyż jeszcze okazało się, że w pobliżu wyrosły krzaki albo miękki trawnik, gdzie mógłby wygodnie poleniuchować.

Idąc pustym korytarzem, dotarł do drzwi prowadzących na po­dwórze. Rzęsisty deszcz dudnił miarowo o dostojne kosze na śmieci.

Wzdrygnął się i osłonił cybuch, by przypalić fajkę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: