– A jak myślicie? – spytała.
Jeden z nich dłonią, której zakrzywione niczym szpony palce wydawały się stworzone do zadawania bólu, sięgnął do magnetowidu i cofnął taśmę. Drugi wskazał na mężczyznę w granatowym garniturze.
– Jego – powiedzieli jednocześnie.
– Kongresmena Kinkaida?
– Tak, nie zrobił…
– … co pani kazała.
– A inni?
Bliźniacy ponownie cofnęli taśmę i wskazali palcami.
– Profesora Dearborna? Chyba macie rację. Nie może dla nas pracować nikt, kto ma jakiekolwiek skrupuły. Doskonale, jego też usuńcie. Ale jak najdyskretniej. Wkrótce zwołam naradę zarządu w sprawie naszych długofalowych planów. Dlatego przedtem chcę tu mieć porządek. Nie dopuszczę do takich błędów, jakie popełnili ci durnie w Brazylii dziesięć lat temu.
Wyszła, pozostawiając bliźniaków, którzy błyszczącymi oczami śledzili ekrany, z wygłodniałymi minami kotów, wybierających dla siebie na obiad najtłustsze złote rybki z akwarium.
8
Od chwili kiedy pożegnali się z doktorem Ramirezem rzeczny krajobraz nieco się odmienił. Ślizgacz pochłaniał kolejne kilometry nieprzerwanej, wijącej się wstęgi ciemnozielonej wody. Od wiecznego mroku tropikalnego lasu odgradzały ją z obu stron nieustępliwe ściany drzew. Raz musieli się zatrzymać, bo nurt tarasowały połamane drzewa. Wreszcie mogli odpocząć od monotonnego, otępiającego warkotu silnika lotniczego. Związali linami splątane kłody i gałęzie i odblokowali wąskie gardło w rzece. Było to czasochłonne zajęcie i dopiero późnym popołudniem w prześwitach między drzewami zobaczyli pola uprawne. A potem dżungla rozstąpiła się, odsłaniając grupę chat.
Paul zwolnił, skierował tępy dziób łodzi między kilka piróg wyciągniętych na błotnisty brzeg, a potem zgasił silnik. Zdjął z głowy założoną daszkiem do tyłu firmową baseballówkę NUMA i zaczął się nią wachlować.
– Gdzie oni są? – spytał.
W przeciwieństwie do osady doktora Ramireza, w której tubylcy krzątali się od rana do wieczora, panowała tu grobowa cisza. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej. Tylko unoszące się z palenisk smugi szarego dymu świadczyły, że ktoś tu jednak mieszka.
– Bardzo dziwne – powiedziała Gamay. – Wygląda tu jak po zarazie.
Paul otworzył schowek i wyjął plecak. Ramirez nalegał na nich, by wzięli od niego colta z długą lufą. Paul położył plecak między sobą i żoną, sięgnął do środka, rozpiął kaburę i poczuł krzepiącą twardość kolby.
– Zaraza nie jest tu najgroźniejsza – rzekł, spoglądając na ciche chaty. – Niepokoi mnie ten martwy Indianin z pirogi.
Widząc, że sięga do plecaka, Gamay również się zaniepokoiła.
– Jeżeli wysiądziemy z łodzi, możemy mieć kłopoty z powrotem. Zaczekajmy i zobaczmy, co się stanie – zaproponowała.
Paul skinął głową.
– Może mają sjestę. Obudźmy ich. – Przyłożył dłonie do ust i głośno zawołał: – Halooo!
Odpowiedziało mu tylko echo. Ponowił próbę. Żadnego ruchu.
– Mocno śpią, jeśli nie słyszą takiego ryku – powiedziała ze śmiechem Gamay.
– Niesamowite. – Paul potrząsnął głową. – Tu jest za gorąco. Pójdę się rozejrzeć. Osłonisz mnie?
– Jedną rękę będę trzymać na armacie doktora Ramireza, a drugą na rozruszniku. Tylko nie strugaj bohatera.
– Przecież mnie znasz. Jakby co, biorę nogi za pas.
Trout stanął na pokładzie. Polegał całkowicie na żonie. Odkąd w dzieciństwie w Racine ojciec nauczył ją strzelać do rzutków, posługiwała się wybornie każdą bronią. Jego zdaniem, trafiłaby w oko skaczącą tropikalną pchłę. Przyjrzał się wiosce, zszedł na brzeg i nagle zatrzymał się w pół kroku. W ciemnym wejściu do największej chaty coś się poruszyło. Wyjrzała z niej jakaś twarz i zniknęła. Pojawiła się jeszcze raz, cofnęła i po kilku sekundach ukazał się mężczyzna. Skinął ręką, wykrzyknął jakieś pozdrowienie i ruszył ku nim w dół po stoku.
Kiedy dotarł nad brzeg, otarł spoconą twarz jedwabną chustką. Był potężny, a słomkowy kapelusz z szerokim rondem i płaskim denkiem jeszcze dodawał mu wzrostu. Workowate białe bawełniane spodnie przytrzymywała na wydatnym brzuchu nylonowa linka, a białą koszulę z długimi rękawami miał zapiętą pod samą grdykę. W monoklu, który nosił w lewym oku, odbiło się słońce.
– Szanowanie – powiedział po angielsku z lekkim obcym akcentem. – Witam w Paryżu lasu tropikalnego.
– A gdzie wieża Eiffela? – spytał od niechcenia Paul, spoglądając ponad jego ramieniem na żałosne skupisko chat.
– Ha! ha! Wieża Eiffla. Paradne! To pan nie wie? Niedaleko Łuku Triumfalnego.
Po długiej żegludze w takim upale Trout nie miał ochoty na żarty.
– Szukamy pewnego Holendra – powiedział.
Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając łysinę okoloną strzechą siwych włosów.
– Do usług – rzekł. – Ale nie jestem Holendrem. – Zaśmiał się. – Kiedy przed siedmioma laty przybyłem w to zakazane miejsce, przedstawiłem się jako góral – Hochldnder. Jestem Niemcem. Nazywam się Dieter von Hoffman.
– Paul Trout, a to moja żona, Gamay.
Hoffman skierował na nią monokl.
– Piękne imię dla ślicznej kobiety – powiedział szarmancko. – Niewiele tu mamy białych niewiast, a zwłaszcza urodziwych.
Na pytanie Gamay, dlaczego w wiosce jest tak cicho, Dieter odpowiedział:
– Zaleciłem mieszkańcom, żeby się schowali. Ostrożność wobec obcych nigdy nie zawadzi. Wyjdą, kiedy zobaczą, że nie macie złych zamiarów. Co was sprowadza do naszej biednej wioski?
– Przypłynęliśmy na prośbę doktora Ramireza. Jesteśmy z NUMA, Narodowej Agencji Badań morskich i Podwodnych, badamy zwyczaje delfinów rzecznych – odparła Gamay. – Zatrzymaliśmy się u niego. Poprosił, byśmy go wyręczyli.
– Za pośrednictwem dżunglowego telegrafu doszła mnie wieść, że w pobliżu przebywa para naukowców ze Stanów. Ale nawet nie śniłem o tym, że zaszczycą mnie państwo wizytą. A jak się ma szanowny doktor Ramirez?
– Chciał przyjechać, ale nie mógł, bo zwichnął nogę w kostce.
– Szkoda. Chętnie bym go zobaczył. Wprawdzie od dawna nie miałem gości, ale gościnność zobowiązuje. Proszę na brzeg. Na pewno jesteście państwo bardzo zgrzani i spragnieni.
Wymieniwszy spojrzenia, mówiące, że trzeba zachować czujność, Troutowie wysiedli z łodzi. Gamay przewiesiła plecak z rewolwerem przez ramię i ruszyli ku stojącym półkolem chat na szczycie pagórka. Na okrzyk Dietera w nieznanym języku ze wszystkich stron pojawili się Indianie, Indianki i indiańskie dzieci i stanęli w karnym milczeniu. Dieter wydał następny rozkaz i zabrali się do zajęć. Paul i Gamay ponownie wymienili spojrzenia, widząc, jak Niemiec komenderuje tubylcami.
Z największej chaty wyszła Indianka ze spuszczoną głową. W przeciwieństwie do reszty kobiet, osłoniętych jedynie przepaskami, kształtne ciało miała owinięte czerwonym, maszynowo tkanym sarongiem. Dieter mruknął coś i zniknął w chacie.
Przed chatą stał daszek ocieniający prymitywny stół i stołki zrobione z pniaków. Dieter wskazał je gościom, usiadł na jednym z nich i zdjął słomkowy kapelusz. Otarł spoconą głowę chustką i rzucił w otwarte drzwi chaty rozkaz.
Wyszła z niej Indianka, niosąc na tacy trzy kubki zrobione z kawałków wydrążonych konarów drzew. Postawiła je i, nie podnosząc głowy, z szacunkiem stanęła kilka kroków dalej.
– Za nową znajomość – powiedział gospodarz, energicznie wznosząc kubek, w którymś coś wyraźnie zastukało. – Tak jest – potwierdził. – Ten przemiły stukot wydają kostki lodu. Dzięki cudom współczesnej nauki mam tu przenośny zamrażalnik na benzynę i nie muszę żyć tak, jak ci brązowoskórzy potomkowie Adama i Ewy.
Jednym haustem opróżnił kubek do połowy.
Troutowie łyknęli ostrożnie i stwierdzili, że trunek jest chłodny, ożywczy i mocny.
– Doktor Ramirez powiedział nam, że jest pan kupcem. Czym pan handluje? – spytała Gamay.
– Wiem, że dla postronnych ta wieś wygląda biednie, ale ci prości ludzie wytwarzają przedmioty o dużej wartości artystycznej. Pośredniczę w sprzedaży ich wyrobów do sklepów z pamiątkami.