Niemniej jej porwanie nie miało sensu. Za dzień, dwa zamierzała przecież podarować swoje odkrycie wszystkim krajom świata. Bez patentów. Bez praw i tantiem autorskich. Całkiem darmo. Tymczasem jacyś bezwzględni łajdacy próbowali jej w tym przeszkodzić.
Philippo jęknął. Odzyskiwał świadomość. Zamrugał oczami i po chwili spojrzał przytomnie.
– Jak się pan czuje? – spytała.
– Na pewno żyję, bo boli jak diabli. Niech mi pani pomoże usiąść.
Francesca objęła go ramieniem, podźwignęła i posadziła tak, że oparł się plecami o fotel, a potem przystawiła mu do ust butelkę rumu, którą wyjęła z barku. Philippo pociągnął kilka łyków. Siedział chwilę, czekając, czy go nie zemdli. Kiedy nic się nie stało, uśmiechnął się.
– Nic mi nie będzie – zapewnił. – Dziękuję.
Podała mu okulary.
– Niestety stłukły się, kiedy pana uderzył – powiedziała.
Odrzucił je na bok.
– Są ze zwykłego szkła. Dobrze widzę bez nich – wyjaśnił, wpatrując się w nią oczami, w których nie było strachu. Spojrzał na zamknięte drzwi kabiny pilotów. – Jak długo byłem nieprzytomny? – spytał
– Chyba dwadzieścia minut.
– To dobrze, jeszcze nie jest za późno.
– Za późno na co?
Philippo sięgnął ręką do kostki i wyłuskał rewolwer z krótką lufą.
– Gdyby naszemu znajomemu nie zależało aż tak bardzo, żeby rozbolała mnie głowa, to by go znalazł – rzekł z cierpkim uśmiechem.
Nie przypominał już rozmemłanego, roztargnionego naukowca.
– I co pan zrobi? – spytała Francesca. – Tamci mają co najmniej dwa pistolety, a my nie umiemy pilotować samolotu.
– Wybaczy pani, senhora Cabral. Znów nie byłem z panią szczery. Zapomniałem wspomnieć, że przed wstąpieniem do tajnych służb służyłem w brazylijskim lotnictwie. Proszę mi pomóc.
Francesca zaniemówiła. Jakie jeszcze króliki ukrywał w kapeluszu ten mężczyzna? Pomogła mu wstać na niepewne, uginające się nogi. Szybko odzyskał siły i determinację.
– Zaczeka pani tutaj, dopóki nie powiem, co robić dalej – oświadczył jak ktoś przyzwyczajony do tego, że słuchają jego poleceń.
Przeszedł przez kabinę i otworzył drzwi.
– Patrzcie no, kto powrócił z zaświatów – przywitał go pilot, zerkając przez ramię. – Widać za słabo cię walnąłem.
– Nie będziesz miał drugiej okazji – zapewnił Philippo i wbił lufę rewolweru pod ucho Teksańczyka tak mocno, że aż jęknął on z bólu. – Teraz zabiję jednego z was, a drugi poprowadzi samolot.
– Cholera! – zaklął Carlos. – Powiedziałeś, że zabrałeś mu pistolet!
– A kto będzie pilotował samolot, jeśli zastrzelisz nas obu? – spytał spokojnie Riordan.
– Ja, cavaleiro. Niestety nie zabrałem licencji pilota. Musisz mi więc uwierzyć na słowo.
Pilot zerknął za siebie i zobaczył na twarzy ochroniarza zimny uśmiech.
– Cofam to, że dobrze jest mieć do czynienia z zawodowcem – powiedział. – I co dalej, kolego?
– Oddasz mi pistolety. Po jednym, kolejno.
Riordan oddał Rodriquesowi najpierw swój pistolet, a potem ten, który mu zabrał. Philippo zaś przekazał oba Francesce, która zdążyła podejść i stała za nim.
– Wstań z fotela – polecił pilotowi, wycofując się do kabiny pasażerskiej. – Powoli.
Riordan pochwycił spojrzenie drugiego pilota. Wstając z fotela ruchem dłoni dał mu znak niewidoczny dla ochroniarza. Carlos ledwie dostrzegalnie skinął głową.
Riordan podążył za cofającym się Philippem.
– Połóż się na kanapie, twarzą w dół – polecił Rodriques, mierząc z pistoletu w jego pierś.
– To miło z twojej strony – zakpił Riordan. – Marzyłem o małej drzemce.
Francesca wycofała się z przejścia między fotelami, by ich przepuścić. Philippo poprosił ją, by spod przedniego fotela wyjęła plastikowe torby na śmieci. Chciał skrępować nimi Riordana, by mieć już potem do czynienia tylko z drugim pilotem.
W ciasnej kabinie musiał usunąć się w bok, żeby przepuścić Riordana. Ponownie ostrzegł go, by nie próbował żadnych sztuczek, bo z bliska trudno chybić. Riordan skinął głową. W chwili gdy dzieliły ich centymetry, drugi pilot przechylił samolot na lewą burtę.
Riordan spodziewał się tego manewru, lecz nie wiedział, kiedy nastąpi i że będzie aż tak gwałtowny. Stracił równowagę, wyrżnął głową we wręgę i wpadł na fotel. Philippa zbiło z nóg, przeleciał przez kabinę i wylądował na Amerykaninie.
Pilot oswobodził prawą rękę i wielką pięścią rąbnął go w szczękę. Philippo zobaczył wszystkie gwiazdy, ale z kurczowo zaciśniętej dłoni nie wypuścił pistoletu. Gdy Riordan cofnął rękę, by zadać następny cios, zasłonił się łokciem.
Obaj byli zaprawieni w ulicznych bójkach. Philippo sięgnął palcami do oczu Amerykanina, a ten wgryzł się zębami w jego dłoń. Wówczas Philippo wbił mu kolano w krocze, uderzył głową i złamał mu nos. Wziąłby nad nim górę, gdyby nie to, że w tej samej chwili drugi pilot gwałtownie skręcił samolotem w prawo.
Walczący przelecieli przez przejście, padając na fotel po przeciwnej stronie. Tym razem na wierzchu znalazł się Riordan. Rodriques próbował zdzielić go lufą pistoletu, ale Amerykanin schwycił go oburącz za przegub, wykręcił mu dłoń i przydusił. Philippo był wprawdzie silny, lecz nie na tyle, by podołać napastnikom. Lufa przesunęła się w stronę jego brzucha.
Próbujący odzyskać kontrolę nad bronią Philippo pewnie by ją utrzymał, gdyby nie to, że kolba śliska była od krwi z rozbitego nosa Amerykanina. Riordan gwałtownym szarpnięciem wyrwał mu pistolet z dłoni, namacał spust i nacisnął. Rozległ się stłumiony huk. Kula wbiła się w pierś Philippa, a jego ciało podskoczyło i zwiotczało.
Drugi pilot wyrównał lot samolotu. Riordan wstał i chwiejnie ruszył do kabiny pilotów, ale po chwili zatrzymał się i odwrócił, tknięty poczuciem, że coś jest nie w porządku.
Nad piersią leżącego ochroniarza zobaczył wzniesiony pistolet, który tam zostawił. Amerykanin zaatakował jak ranny nosorożec. Huknął strzał. Pierwsza kula trafiła go w ramię. Mózg Philippa już umarł, ale palec na spuście drgnął jeszcze dwukrotnie. Druga kula trafiła Teksańczyka w serce i zabiła. Trzecia chybiła. Riordan zwalił się na podłogę w tej samej chwili, gdy z dłoni Rodriquesa wypadł pistolet.
Walka w kabinie trwała tylko kilka sekund. Wciśnięta między fotele Francesca, która siedziała jak trusia, gdy zakrwawiony Riordan wracał do kabiny pilotów, na odgłos strzałów znów przywarła do podłogi.
Po chwili ostrożnie wysunęła głowę zza fotela i zobaczyła nieruchome ciało pilota. Podczołgała się do Philippa, wyłuskała pistolet spod jego zakrwawionej dłoni i podeszła do drzwi kabiny pilotów, zbyt wściekła, by się bać. Ale jej gniew szybko zmienił się w konsternację.
Drugi pilot siedział bezwładnie w fotelu, pochylony do przodu, a w pozycji tej utrzymywały go jedynie pasy. W ściance oddzielającej kabinę pilotów od pasażerskiej i w oparciu fotela widać było dziury po kuli Philippa, która nie trafiła do celu.
Francesca posadziła Carlosa prosto. Jęknął, a więc żył.
– Może pan mówić? – spytała.
Carlos otworzył oczy.
– Tak – wychrypiał.
– To dobrze. Postrzelono pana, ale rana nie jest poważna – skłamała. – Zatamuję krwawienie.
Odnalazła apteczkę. O mało nie zemdlała, widząc na podłodze kałużę krwi, która wypłynęła z rany w jego plecach. Tampon, który założyła, natychmiast zrobił się czerwony. Nie miała wątpliwości, że ten człowiek umrze.
Z łękiem spojrzała na rozjarzoną tablicę przyrządów. Od tego umierającego pilota zależało jej ocalenie. Musiała utrzymać go przy życiu.
Odnalazła butelkę rumu i przytknęła mu do ust. Przełknął trochę i zakaszlał się. Poprosił o więcej. Mocny alkohol zaróżowił jego blade policzki i na powrót zapalił iskrę życia w przygasłych oczach.
Przysunęła usta do jego ucha.
– Musisz lecieć – powiedziała spokojnym głosem. – To nasza jedyna szansa.
Bliskość pięknej kobiety zdawała się go pokrzepiać. Spojrzenie miał wprawdzie szkliste, ale czujne. Skinął głową i drżącą ręką sięgnął do radia, łączącego go z kontrolą lotów w Rio. Francesca usiadła w fotelu pierwszego pilota, włożyła na głowę słuchawki i usłyszała w nich głos kontrolera lotów. Carlos oczami poprosił ją o pomoc. Zaczęła mówić, wyjaśniając ich trudną sytuację.