Łodzie sunęły przez kurtynę mgieł wstających nad wodą. Wprawdzie ta naturalna zasłona dymna skrywała zbiegów przez oczami Chulo, ale musieli płynąć wolno, by omijać przeszkody. Żar wschodzącego słońca przemienił opary w przezroczystą mgiełkę. Znów widząc przed sobą rzekę, zaczęli wiosłować jak szaleni. Dudnienie bębnów ucichło, ale nie ośmielili się zatrzymać i płynęli przez następną godzinę. A wkrótce potem usłyszeli inny dźwięk.
– Posłuchajcie – powiedziała Gamay, nadstawiając uszu.
Z daleka dobiegł ich cichy szum, tak jakby przez dżunglę pędził pociąg.
Bardzo poważna od chwili opuszczenia wioski Francesca uśmiechnęła się.
– Ręka Boga przyzywa – powiedziała.
Podniesieni na duchu, zapominając o zmęczeniu, głodzie i zdrętwiałych pośladkach, ponownie przyłożyli się do wioseł. Wzmagający się szum nie zagłuszył jednak innego dźwięku – furkotu, z jakim zrywa się do lotu rzeczny ptak, i mocnego stuknięcia, które nastąpiło chwilę potem.
Paul z niedowierzaniem spuścił wzrok. W burcie pirogi tkwiła blisko metrowa strzała. Kilkadziesiąt centymetrów wyżej, a przebiłaby mu klatkę piersiową. Spojrzał w stronę brzegu. Pośród drzew migały niebiesko-białe sylwetki pędzących Indian. Powietrze rozdarł ich zawodzący śpiew wojenny.
– Atakują nas! – krzyknął niepotrzebnie Paul.
Wśród gradu strzał Gamay i Francesca pochyliły się nisko nad wiosłami i piroga odpłynęła poza zasięg łuków.
Ale prześladowcy niebawem dogonili pirogi, szybko podążając ścieżką nad rzeką. W pewnym miejscu szlak skręcił do lasu i teraz, aby strzelać, Indianie musieli się przedzierać przez gęste zarośla. Za każdym razem łodzie umykały poza zasięg strzał. Nawet nowoczesne łuki, które dopomogła im skonstruować Francesca, nie na wiele się zdały.
Nie ulegało wątpliwości, że w tej grze w kotka i myszkę niebawem górę wezmą myśliwi. Uciekinierzy wiosłowali coraz wolniej, nierówno. Gdy zdawało się, że nie ma już dla nich ratunku, nagle rzeka się skończyła i wpłynęli na jezioro. Na chwilę przestali wiosłować, by zorientować się w sytuacji. Postanowili jak najszybciej dotrzeć do ujścia głównej rzeki, gdzie nieprzebyta dżungla z obu stron uchroni ich od strzał Chulo.
Pokrzepieni nadzieją, wzięli się do wioseł z nową energią, trzymając się środka jeziora. Huk tysięcy ton wody spadającej w dół pięcioma kaskadami był niewyobrażalny. Wiosłujący ledwo widzieli się we mgle. Paul powiedział sobie, że jednak nie chciałby budować tutaj hotelu. Wreszcie wypłynęli z chmury wodnego pyłu na otwarte jezioro. Przyglądając się gęstej ścianie dżungli, szukali ujścia rzeki.
– Jest tam, przy tym rozstępie pomiędzy drzewami. – Płynąca w pierwszej pirodze Gamay wskazała wiosłem w stronę brzegu. – O, cholera!
Z rzeki wypłynęły trzy niebiesko-białe pirogi.
– Myśliwi – powiedziała Francesca, mrużąc oczy w blaskach odbitego słońca. – Nie było ich w wiosce, więc nie wiedząc naszej ucieczce. Dla nich pozostaję królową. Spróbuję ich zwieść. Płyńmy tam.
Indianie w pirogach nie okazali wrogości, a dwóch nawet pomachało im rękami. Nagle jednak z brzegu doleciały okrzyki ludzi Alaryka. Wołali coś i przyzywali współplemieńców gestami. Płynący pirogami zawahali się, a potem, w reakcji na coraz głośniejsze ponaglenia, skierowali się w stronę lądu. Ledwo łodzie dotknęły brzegu, miejsce myśliwych zajęli ścigający.
Uciekający wykorzystali krótką przerwę w pościgu, wiosłując szaleńczo w stronę rzeki, ale prześladowcy szybko zaczęli ich doganiać, płynąc na skróty.
– Nie zdołamy dopłynąć! – zawołała Gamay. – Odetną nam drogę.
– Może uda nam się zgubić ich w tej mgle – odparł Paul.
Gamay i płynący tuż za nią Paul z Tessą zawrócili pirogi i skierowali je w stronę wodospadu. Im bliżej niego, tym bardziej sfalowana była woda. Zawzięty pościg trwał. Dzięki sile i wioślarskim umiejętnością Indianie szybko zmniejszali dystans. Majaczące we mgle kaskady były wprawdzie niedaleko, lecz kiedy zbiegów spowił wodny opar, zrozumieli, że jeżeli zbliżą się do nich jeszcze bardziej, zginą pod rwącymi strumieniami.
– Przydałaby się któraś z pani sztuczek! – zawołał Paul do Franceski, przekrzykując łoskot.
Jednak ona tylko pokręciła głową.
– Ja coś mam! – Tessa podała mu worek, który leżał między jej kolanami.
Paul wsadził rękę do środka i wyciągnął duży pistolet.
– Skąd to? – spytał zdumiony.
– Należał do Dietera.
Paul zerknął przez ramię na wytrwale goniące ich pirogi, a potem na wodospad. Cóż z tego, że Francesca nie chciała, by jej byłych poddanych spotkała krzywda, skoro nie mieli innego wyboru. W ich stronę, leciały strzały.
Ponownie sięgnął do worka, szukając dodatkowych naboi, i znalazł telefon satelitarny GlobalStar. Dieter z pewnością kontaktował się przez niego z nabywcami. Paul przez chwilę wpatrywał się w aparat, zanim dotarło do niego, co znalazł. Krzyknął z radości.
Podpłynęła do niego Gamay.
– Działa? – spytała na widok telefonu.
Paul nacisnął guzik. Zapaliło się światełko. Telefon działał.
– A dopiero niespodzianka! Spróbuj – powiedział, wręczając telefon żonie – a ja postaram się ich odstraszyć.
Gamay wystukała numer i kilka chwil później w słuchawce rozległ się znajomy niski głos.
– Kurt! – krzyknęła do telefonu. – To ja!
– Gamay? Martwiliśmy się o was. Co z wami, wszystko w porządku?
Zerknęła na nadpływające pirogi i przełknęła ślinę.
– Jesteśmy w strasznych opałach! – odparła, przekrzykując ryk wodospadu. – Nie mogę rozmawiać, dzwonię przez GlobalStar. Możesz ustalić naszą pozycją?
Bum!
Paul wystrzelił, celując w dziób pirogi Alaryka, która jednak nie zwolniła tempa.
– To pistolet?
– Strzelał Paul!
– Słabo cię słyszę przez ten hałas. Zaczekaj.
Sekundy dłużyły się jak lata. Gamay nie miała złudzeń co do wyniku tej rozmowy. Jeśli nawet ustalą naszą pozycję, pomoc nadejdzie za kilka dni, pomyślała. Ale przynajmniej Kurt będzie wiedział, co się z nami stało.
– Namierzyliśmy was – rozległ się znów w słuchawce spokojny, pokrzepiający głos Austina.
– Dobrze. Musimy zmykać! – odparła Gamay, robiąc niski unik przed buczącą jak gniewna pszczoła strzałą.
Kiedy Troutowie byli zajęci czym innym, ich pirogi zaczęły dryfować bokiem do fal. Kołysały się niebezpiecznie, ale przybliżyły do wodospadu i mogącej je skryć mgły.
Indianie, wyczuwając, że to już koniec polowania, wznowili swój dziwny, zawodzący śpiew. Klęczący na dziobach łucznicy napięli łuki.
Paul, widząc, że nie ma już na co czekać, wymierzył pistolet w Alaryka. Gdyby zabił przywódcę Indian, reszta pewnie by uciekła. Francesca krzyknęła. W pierwszej chwili pomyślał, że nie chce, by strzelał, ale biała królowa wskazywała na szczyt wodospadu.
Przypominający dużego owada obiekt, który nad nim przeleciał, szybko opadł w dół, przebijając się przez tęczową mgłę. Na wysokości trzydziestu metrów na chwilę zawisł w powietrzu, a potem sfrunął nisko i zabuczał nad łodziami wojowników. Łucznicy porzucili łuki, i schwyciwszy wiosła, jak szaleni popłynęli do brzegu.
Paul opuścił pistolet, uśmiechnął się do Gamay i powiosłowali ku spokojniejszym wodom. Helikopter okrążył jezioro, powrócił i zawisł nad ich pirogami. Z bocznych drzwi wychylił się i pomachał im uśmiechnięty mężczyzna z gęstymi srebrnymi wąsami i głęboko osadzonymi oczami – doktor Ramirez.
Zadzwonił telefon.
– Gamay, Paul? – odezwał się Austin. – Nic wam się nie stało?
– Nic – odparła Gamay, śmiejąc się z ulgą. – Dziękujemy za podesłanie taksówki. Ale musisz wyjaśnić, jak tego dokonałeś. To naprawdę nie lada wyczyn, nawet dla wielkiego Kurta Austina.
– O tym potem. Do zobaczenia jutro. Jesteście mi potrzebni. Bądźcie gotowi do pracy.
Z helikoptera opuszczono drabinkę.
Ramirez dał znak Francesce, by wspięła się pierwsza. Zawahała się, a potem chwyciła najniższy szczebel i, jak przystało na białą boginię, zaczęła wstępować do nieba, z którego spadła dziesięć lat temu.