– Witam, panie admirale – powiedział z szerokim uśmiechem. – Miło znów pana widzieć. Nie było pana kilka tygodni. Co słychać?
– Wszystko w porządku, Norman – odrzekł Sandecker. – Dobrze wyglądasz. Jak Dolores i dzieciaki?
Wartownik rozpromienił się.
– Dziękuję za pamięć – odpowiedział z dumą. – Dolores ma się świetnie, dzieciom dobrze idzie w szkole. Jamie chciałaby pracować w NUMA po skończeniu college’u.
– To wspaniale. Niech zadzwoni do mnie. W agencji zawsze są potrzebni zdolni młodzi ludzie.
Wartownik roześmiał się serdecznie.
– Nieprędko się odezwie. Ma dopiero czternaście lat – wyjaśnił i wskazał kciukiem Biały Dom. – Czekają już tam na pana.
– Dzięki, że mnie uprzedziłeś – odrzekł Sandecker. – Pozdrów ode mnie Dolores.
Przejeżdżając przez bramę, admirał pomyślał, że uprzejmość zawsze się opłaca. Starał się być miły dla wartowników, sekretarek, recepcjonistek i urzędników niższej rangi. Dzięki temu miał w całym mieście własny system wczesnego ostrzegania. Uśmiechnął się lekko. Zaprosili go tu na późniejszą godzinę, żeby móc swobodnie porozmawiać, zanim przyjedzie. Sandecker miał opinię punktualnego. Wyniósł ten nawyk z Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych. Zawsze zjawiał się minutę przed spotkaniem.
Wysoki ponury facet w ciemnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych już z daleka wyglądał na agenta wydziału specjalnego. Jeszcze raz wylegitymował Sandeckera, wskazał mu miejsce parkingowe i szepnął coś przez radio. Potem zaprowadził go do wejścia. Na progu przejęła admirała młoda uśmiechnięta asystentka. Poprowadziła go cichymi korytarzami do drzwi, których pilnował żołnierz marines z kwadratową szczęką. Wartownik otworzył drzwi i Sandecker wszedł do gabinetu.
Agent wydziału specjalnego dał znać o przybyciu admirała. Prezydent Dean Cooper Wallace czekał na Sandeckera z wyciągniętą ręką. Był znany z tego, że rozdaje najwięcej uścisków dłoni od czasów Lyndona Johnsona.
– Wspaniale, że pana widzę, admirale. Dzięki za przybycie, mimo że został pan zaproszony w ostatniej chwili.
Potrząsał ręką Sandeckera, jakby zbierał datki na festynie kościelnym. W końcu admirał uwolnił dłoń z uścisku. Obszedł stół dookoła i przywitał się ze wszystkimi. Zwracał się do każdego po imieniu, pytał o żonę, dzieci, o grę w golfa. Szczególnie ciepło przywitał swojego przyjaciela Erwina LeGranda, dyrektora CIA.
Szef NUMA miał niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, ale jego obecność wypełniła pokój energią niczym potężny zastrzyk testosteronu. Prezydent poczuł się nagle zdominowany przez Sandeckera. Wziął go za łokieć i zaprowadził do krzesła przy długim stole konferencyjnym.
– Zarezerwowano dla pana honorowe miejsce.
Admirał usiadł po lewej stronie Wallace’a. Po prawej zasiadł jak zwykle wiceprezydent Sid Sparkman. Sandecker wiedział, że nieprzypadkowo siedzi obok prezydenta. Miało mu to pochlebiać. Mimo wiejskich manier, które czasami upodabniały Wallace’a do aktora Andy’ego Griffitha, prezydent był sprytnym politykiem.
Wallace usiadł i uśmiechnął się.
– Mówiłem właśnie chłopakom, co mi się ostatnio wydarzyło. Miałem na haczyku pstrąga wielkości wieloryba. Złamał mi wędkę. Pewnie nie wiedział, że ma do czynienia z szefem sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Najgłośniej wiceprezydent. Sandecker zaśmiał się przez grzeczność. Od początku urzędowania w NUMA miał dobre stosunki z lokatorami Białego Domu. Każdy prezydent doceniał jego pozycję w Waszyngtonie i wpływy w środowisku naukowym za granicą. Nie wszyscy lubili admirała, ale nawet przeciwnicy podziwiali jego uczciwość.
Sandecker wymienił uśmiechy z wiceprezydentem, szarą eminencją w Białym Domu. Sparkman był o kilka lat starszy od Wallace’a. Rządził w tajemnicy przed opinią publiczną i pokrywał swój makiawelizm dobrodusznym sposobem bycia. W college’u grał w futbol amerykański, potem dorobił się milionów. Sandecker wiedział, że wiceprezydent skrycie pogardza Wallacem, który odziedziczył majątek i stosunki.
Prezydent miał dziś na sobie flanelową koszulę, marynarską kurtkę i spodnie khaki. Zerknął ostentacyjnie na zegarek.
– Sądzę, panowie, że czas przejść do rzeczy. Air Force One czeka, żeby zabrać mnie do Montany na kolejną rundę z tamtym pstrągiem. Przekazuję pałeczkę sekretarzowi stanu. Wprowadzi was w sprawę.
Wysoki mężczyzna o jastrzębiej twarzy i przenikliwych oczach rozejrzał się po pokoju. Siwe włosy miał przystrzyżone tak starannie, że wyglądały jak hełm. Osoba Nelsona Tingleya przypominała Sandeckerowi opinię pewnego bystrego obserwatora o Danielu Websterze, sekretarzu stanu z połowy dziewiętnastego wieku: “Webster wygląda za dobrze, żeby mógł być prawdziwy”. Tingley nie był złym senatorem, ale stanowisko w rządzie uderzyło mu do głowy. Uważał się za Bismarcka, a Wallace’a traktował jak Fryderyka Wielkiego. Jednak rzadko mógł rozmawiać sam na sam z prezydentem, bo między nimi stał Sparkman. Musiało mu wystarczyć miejsce na trybunie głównej.
– Dziękuję, panie prezydencie – odpowiedział dźwięcznym głosem, który przez lata rozbrzmiewał w senacie. – Z pewnością każdy z panów zna dramatyczną sytuację w Rosji. Za kilka tygodni lub nawet dni możemy się spodziewać upadku legalnie wybranego prezydenta tego kraju. Ich gospodarka znajduje się w ruinie i Rosja z pewnością nie dotrzyma swoich zobowiązań wobec świata.
– Powiedz im o wojsku – podsunął prezydent.
– Armia rosyjska jest bezbronna. Ludzie mają dosyć korupcji i zorganizowanej przestępczości. Nacjonalizm i wrogość do Stanów Zjednoczonych i Europy sięgają zenitu. Jednym słowem, Rosja to bomba, którą może zdetonować byle incydent.
Tingley urwał dla efektu i zerknął w kierunku Sandeckera. Admirał wiedział, że sekretarz zawsze wszystko komplikuje. Nie zamierzał słuchać zawiłych pouczeń.
– Domyślam się – powiedział uprzejmie – że chodzi o incydent na Morzu Czarnym z udziałem NUMA.
Tingley poczuł się nieco zbity z tropu.
– Z całym szacunkiem, panie admirale, ale nie nazwałbym incydentem naruszenia obcej przestrzeni powietrznej i wód terytorialnych oraz inwazji na suwerenne państwo.
– A ja nie nazwałbym tego inwazją, panie sekretarzu – odparł Sandecker ze spokojem buddyjskiego mnicha. – Jak panu wiadomo, uznałem to zdarzenie za tak ważne, że natychmiast złożyłem w departamencie stanu pełny raport, żeby nikt nie był zaskoczony ewentualną skargą rządu rosyjskiego. Ale spójrzmy na fakty. Ktoś ostrzelał ponton amerykańskiej ekipy telewizyjnej, zabił tureckiego rybaka przy sterze. Reporterzy nie mieli wyboru; musieli popłynąć do brzegu. Wówczas zaatakowali ich bandyci. Amerykanom pomógł inżynier NUMA, który ich szukał. Potem zabrał ich nasz statek badawczy.
– Wszystko załatwiono z pominięciem odpowiednich kanałów – skontrował sekretarz.
– Zdaję sobie sprawę z zapalnej sytuacji w Rosji, ale mam nadzieję, że nie będziemy tego rozdmuchiwać do niewłaściwych proporcji. Cały incydent trwał zaledwie kilka godzin. Ekipa telewizyjna rzeczywiście naruszyła obce wody terytorialne, ale w końcu nic się nie stało.
Sekretarz ostentacyjnie otworzył teczkę z emblematem departamentu stanu.
– Raport pańskiej agencji mówi co innego. Oprócz tureckiego rybaka zginął co najmniej jeden obywatel rosyjski. Inni mogli zostać ranni w tym “incydencie”.
– Czy rząd rosyjski złożył protest “odpowiednimi kanałami”, o których pan wspomniał?
– Jak dotąd, nie odezwali się ani Rosjanie, ani Turcy – wtrącił się Rogers, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego.
– Więc jest to burza w szklance wody – podsumował Sandecker. – Jeśli Rosjanie oskarżą nas o naruszenie ich suwerenności, chętnie przedstawię im fakty i osobiście przeproszę ich ambasadora. Zapewnię go, że to się więcej nie powtórzy. Znam go dobrze dzięki współpracy NUMA z jego krajem.
Tingley zwrócił się do Sandeckera, ale patrzył na prezydenta.
– Mam nadzieję – powiedział kwaśno – że nie weźmie pan tego do siebie, admirale, ale nie pozwolimy, żeby gromada morskich maniaków dyktowała politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych.