W zamieszaniu wywołanym eksplozjami nikt nie dostrzegł, że mężczyzna wyciągnął rurkę z kubka, włożył do ust i wystrzelił zatruty pocisk w szefa międzynarodowej korporacji.
Zamachowiec przeszedł przez tłum i wydostał się na ulicę, gdzie wrzucił kubek i fartuch do śmietnika. Wsiadł na rower, przepuścił wóz strażacki pędzący na sygnale w kierunku płonącego budynku, a potem, nie oglądając się za siebie, popedałował spokojnie w dal.
W głowie Dahlgrena brzmiał dzwonek, jakby przez odległy przejazd kolejowy pędził pociąg. Nadzieja, że to sen, prysła, kiedy rozpoznał dźwięk telefonu na nocnym stoliku. Sięgnął po słuchawkę.
– Halo – wymamrotał, ziewając.
– Jeszcze kimasz, Jack? – roześmiał się Dirk.
– Tak, dzięki za budzenie – odrzekł sennie Dahlgren.
– Myślałem, że kasjerki nie lubią późno chodzić spać.
– Ta lubi. Wódkę też lubi. Chyba dinozaur narobił mi w nocy do ust – czknął Dahlgren.
– Przykro mi to słyszeć. Wybieram się do Portland rozprostować nogi i obejrzeć pokaz starych samochodów. Przyłączysz się?
– Nie, dzięki. Mam popływać z kasjerką na kajaku. O ile uda mi się wstać.
– W porządku. Przyślę ci martini na rozruch.
– Przyjąłem. Bez odbioru – skrzywił się Dahlgren.
Dirk wyjechał z Seattle na autostradę międzystanową numer 5. Prowadząc dżipa, podziwiał widoki zalesionej zachodniej części stanu Waszyngton. Czuł się odprężony, pozwalał myślom wędrować swobodnie wśród krajobrazu. Jechał w dobrym tempie, postanowił więc skręcić na zachód do wybrzeża Pacyfiku. Dotarł boczną drogą do zatoki Willapa, potem znów skierował się na południe. Wkrótce zobaczył szerokie ujście rzeki Kolumbia, gdzie w 1805 roku dotarła pierwsza amerykańska transkontynentalna wyprawa badawcza Lewisa i Clarka.
Przekroczył rzekę sześciokilometrowym mostem Astoria-Megler i znalazł się w historycznym porcie rybackim w Astorii. Kiedy zatrzymał się na czerwonym świetle przy zjeździe z mostu, jego uwagę zwrócił drogowskaz. Białe litery na zielonym tle informowały: WARRENTON 13 KILOMETRÓW. Strzałka była zwrócona na zachód. Dirk skręcił w prawo, oddalił się od Portland i szybko pokonał trzynaście kilometrów do Warrenton.
Miasteczko na północno-zachodnim krańcu Oregonu, zbudowane przed laty na bagnach jako port dla łodzi rybackich i sportowych, miało około czterystu mieszkańców. Po kilku minutach Dirk znalazł na głównej ulicy to, czego szukał. Zaparkował dżipa obok białego samochodu władz hrabstwa Clatsop i skierował się do biblioteki miejskiej.
Biblioteka była niewielka, w powietrzu unosił się zapach starych książek i kurzu. Dirk podszedł do dużego metalowego biurka, za którym siedziała mniej więcej pięćdziesięcioletnia blondynka w okularach. Na bluzce miała plastikową plakietkę z imieniem MARGARET.
– Dzień dobry, Margaret – powiedział z uśmiechem. – Ma pani może jakieś roczniki lokalnych gazet z lat czterdziestych?
Bibliotekarka odwzajemniła uśmiech.
– Mam roczniki „Warrenton News", którą przestali wydawać w 1964. Wszystkie, począwszy od lat trzydziestych. Tędy proszę.
Podeszła do szafki w kącie biblioteki, wyciągnęła kilka szuflad i w końcu znalazła numery z lat czterdziestych.
– Czego dokładnie pan szuka? – spytała.
– Interesuje mnie artykuł o miejscowej rodzinie, która w czterdziestym drugim zmarła z powodu zatrucia.
– To byłby Leigh Hunt – wykrzyknęła Margaret, zadowolona, że wie, o kogo chodzi. – Przyjaźnił się z moim ojcem. To był szok. Zobaczmy… To się stało chyba w lecie. – Zaczęła przerzucać gazety. – Znał pan tę rodzinę? – spytała, nie podnosząc wzroku.
– Nie, po prostu historia to moje hobby i interesuje mnie tajemnica ich śmierci.
– Mam. – Bibliotekarka wyciągnęła numer z niedzieli dwudziestego pierwszego czerwca 1942 roku. Dziennik zawierał głównie informacje o pogodzie, o przypływach i odpływach morza i o połowach łososia. Było też kilka lokalnych wiadomości i ogłoszeń. Margaret rozpostarła gazetę na szafce, żeby Dirk mógł przeczytać artykuł.
CZTERY OFIARY NA PLAŻY DELAURA
W sobotę dwudziestego czerwca na plaży DeLaura znaleziono zwłoki czterech mieszkańców naszego miasta: Leigh Hunta, jego dwóch synów – trzynastoletniego Tada i jedenastoletniego Toma – oraz ich kuzyna, znanego jako Skip. Według Marie Hunt, jej mąż i chłopcy wybrali się po południu na połów skorupiaków i nie wrócili na kolację. Ciała znalazł szeryf okręgowy Kit Edwards. Na zwłokach nie było śladów walki ani żadnych obrażeń.
Władze podejrzewają zaczadzenie lub zatrucie cyjankiem, którego Hunt używał w dużych ilościach w swoim zakładzie garbarskim do barwienia skóry.
Prawdopodobnie Leigh Hunt i chłopcy wchłonęli dużą dawkę trucizny, wskutek czego zmarli, gdy byli na plaży. Pogrzeb odbędzie się po zbadaniu zwłok przez koronera okręgowego.
– Podano, co ustalił koroner? – zapytał Dirk.
Margaret przejrzała następny tuzin egzemplarzy „News" i znalazła krótki artykuł. Przeczytała głośno, że biuro koronera potwierdziło podejrzenia o przypadkowym wchłonięciu cyjanku.
– Mój ojciec nigdy w to nie wierzył – dodała ku zaskoczeniu Dirka.
– Dziwne, że po wchłonięciu oparów w zakładzie Hunta zmarli dopiero na plaży – przyznał.
– Mój ojciec też tak uważał – odrzekła Margaret. – Mówił, że władze nie wzięły pod uwagę tego, co się stało z ptakami.
– Z ptakami?
– Tak. Wokół Hunta i chłopców znaleziono około stu martwych mew. Niedaleko była baza wojskowa Fort Stevens. Ojciec zawsze podejrzewał, że prowadzono tam jakieś eksperymenty niebezpieczne dla życia. Pewnie teraz nie da się tego stwierdzić.
– Niektóre zagadki z czasów wojny trudno jest rozwiązać – odparł Dirk. – Dzięki za pomoc, Margaret.
Wrócił do dżipa, przejechał przez miasteczko, skręcił na południe w nadmorską szosę, a kawałek dalej w boczną drogę do plaży DeLaura. Za otwartą bramą z tablicą PARK STANOWY FORT STEVENS droga zwężała się wśród gęstych zarośli. Dirk zredukował bieg i dotarł przez wyboiste wzgórze do opuszczonego stanowiska artyleryjskiego nad oceanem. Podczas wojny secesyjnej bateria Russell strzegła ujścia Kolumbii, a w czasie II wojny światowej wyposażono ją w wielkie działa dalekiego zasięgu. Ze wzgórza roztaczał się widok na ujście rzeki i plażę DeLaura, o tej porze prawie opustoszałą. Dirk kilka razy odetchnął głęboko świeżym morskim powietrzem i ruszył z powrotem. W pewnym momencie musiał niemal zjechać w zarośla, żeby przepuścić czarnego cadillaca nadjeżdżającego z przeciwka. Pół kilometra dalej zatrzymał się przy dużej tablicy pamiątkowej na poboczu. Na szarej granitowej płycie wyryto okręt podwodny, a pod nim widniał napis:
W TYM MIEJSCU 21 CZERWCA 1942 ROKU EKSPLODOWAŁ JEDEN Z SIEDEMNASTU 140-MILIMETROWYCH POCISKÓW WYSTRZELONYCH Z JAPOŃSKIEGO OKRĘTU PODWODNEGO 1-25 W STANOWISKO OBRONY PORTU NA RZECE KOLUMBIA. BYŁ TO JEDYNY WYPADEK OSTRZELANIA BAZY WOJSKOWEJ NA KONTYNENCIE
PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIM PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ I PIERWSZY OD WOJNY 1812 ROKU.
Dirk przeczytał napis, a potem przez dłuższą chwilę przyglądał się wyrytemu w granicie okrętowi podwodnemu. Wreszcie odwrócił się i odszedł. Nagle coś go zaintrygowało. Ponownie spojrzał na datę na tablicy. Dwudziesty pierwszy czerwca. Dzień po tym, jak na plaży znaleziono zwłoki Hunta i chłopców.
Sięgnął do schowka na tablicy rozdzielczej po telefon komórkowy. Oparł się o maskę dżipa i wybrał numer. Po czterech sygnałach w słuchawce zadudnił wesoły bas Juliena Perlmuttera:
– Perlmutter, słucham.
– Tu Dirk. Jak się miewa mój ulubiony historyk morski?
– Dirk, mój chłopcze, miło, że się odezwałeś! Właśnie delektuję się marynowanym mango, które twój ojciec przysłał mi z Filipin. Jak ci się podoba Wielka Biała Północ?
– Skończyliśmy badania na Aleutach i jestem już z powrotem na naszym północnym zachodzie. Aleuty są piękne, ale trochę tam za zimno jak na mój gust.