Niczym mechaniczny upiór platforma zaczęła się nagle obniżać. Strażnicy odskoczyli do tyłu. Wsporniki konstrukcji składały się jak akordeon i drewniany pomost opadał wolno ku ziemi. Znieruchomiał na wysokości dwóch metrów, trzydzieści centymetrów nad głowami komandosów. Azjaci cofnęli się kawałek, chcąc zobaczyć, kto lub co kieruje platformą. W końcu jeden podszedł bliżej i zaczął szturchać lufą brezent. Drugi został z tyłu i rozglądał się podejrzliwie po hangarze.
Dahlgren wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę unieszkodliwienia strażnika. Uniósł prawą rękę nad głowę i przygotował się do ciosu. Czuł przez brezent szturchnięcia lufą. Były coraz bliżej. W końcu karabin uderzył go w udo. Zaskoczony komandos wahał się sekundę, nim wycofał broń, żeby otworzyć ogień. To wystarczyło Dahlgrenowi. Machnął ciężkim kluczem nasadowym, trafiając Azjatę w szczękę. Siła uderzenia zwaliła strażnika z nóg. Runął nieprzytomny na podłogę, nim zdążył nacisnąć spust.
Zadając cios, Dahlgren zrzucił z siebie brezent, więc gdy drugi komandos odwrócił się gwałtownie i zobaczył leżącego kolegę, zamarł z zakrwawionym kluczem w dłoni. Strażnik błyskawicznie uniósł AK-74 i nacisnął spust. Ale w tym samym momencie dostał z tyłu w głowę. Stracił równowagę i upadł do przodu. Wystrzelone pociski przeszły nieszkodliwie pod platformą. Dahlgren zobaczył przed sobą wysoką postać. Dirk stał kilka metrów od niego. Miał zawziętą minę. Żeby uratować przyjacielowi życie, rzucił młotkiem jak toporem bojowym. Młotek poszybował w powietrzu i trafił Azjatę w czaszkę.
Ale cios tylko go ogłuszył. Komandos uniósł się na kolana i spróbował znów wycelować. Dahlgren szybko zeskoczył z platformy i zamachnął się kluczem nasadowym. Nagle zaterkotała seria z broni automatycznej. Dahlgren znieruchomiał. Pociski podziurawiły wspornik platformy tuż obok jego głowy. Zadźwięczały upadające łuski i echo strzałów stopniowo ucichło.
– Tobie też radzę się nie ruszać, Pitt – rozległ się złowrogi głos Tongju, który stał w bocznych drzwiach z pistoletem maszynowym w rękach.
54
Dirk i Dahlgren stali pod lufami przy ścianie hangaru, gdy ludzie Tongju prowadzili resztę załogi „Odyssey" do magazynu. Ostatni został tam wepchnięty kapitan Christiano. Jeden z komandosów odwrócił się do Tongju.
– Tych też? – spytał, wskazując więźniów z NUMA.
Tongju pokręcił przecząco głową. Strażnik zamknął ciężkie metalowe drzwi magazynu, zabezpieczył je łańcuchem i powiesił na nim kłódkę. Trzydziestu pracowników Sea Launch uwięziono w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu, z którego nie było ucieczki.
Tongju podszedł do Dirka i Dahlgrena. Spojrzał na Dirka z mieszaniną szacunku i niechęci.
– Masz irytującą umiejętność wychodzenia cało z opresji, Pitt. I denerwujący zwyczaj wtrącania się w cudze sprawy.
– Nieprzyjemny ze mnie facet – przyznał Dirk.
– Skoro tak bardzo was interesuje nasza operacja, proponuję wam miejsca w pierwszym rzędzie podczas startu rakiety – powiedział Tongju i skinął głową trzem strażnikom.
Zanim Dirk zdążył odpowiedzieć, komandosi wbili im lufy w plecy i popchnęli ich w kierunku otwartych wrót hangaru. Jeden ze strażników sięgnął na pomost samobieżnej platformy i chwycił linę, która leżała obok brezentu. Tongju został chwilę z tyłu. Kazał reszcie swoich ludzi wsiąść do motorówki, a potem ruszył za trójką prowadzącą więźniów. Dirk i Dahlgren zerknęli na siebie. Obaj zastanawiali się, jak uciec, ale mieli małe szanse. Dirk wiedział, że jeśli spróbują, Tongju zabije ich bez wahania.
Tongju dogonił ich, kiedy wyszli z hangaru na zalany słońcem pokład.
– Oczywiście wiesz, że nasze siły specjalne są już w drodze – odezwał się Dirk do Azjaty, mając cichą nadzieję, że to prawda. – Nie dojdzie do startu rakiety, a ty i twoi ludzie zostaniecie aresztowani lub zabici.
Tongju zerknął w górę na zegar odliczający, potem spojrzał na Dirka i uśmiechnął szeroko. W słońcu zalśniły jego żółte zęby.
– Nie zdążą na czas. A jeśli nawet, to nic nie zrobią. Wasi wojskowi to mięczaki. Nie zaatakują platformy w obawie, że przypadkowo zabiją niewinnych pracowników na pokładzie. Nie ma już sposobu na przerwanie odliczania. Rakieta wystartuje i to będzie koniec amerykańskiej ingerencji w cudze sprawy.
– Nie wyjdziesz z tego żywy.
– Ty też nie.
Dirk i Dahlgren zamilkli. Czuli się, jakby szli na szubienicę. Kiedy grupa zbliżyła się do wyrzutni, wszyscy spojrzeli w górę na lśniącą białą rakietę. Więźniów wprowadzono pod zenita, dopchnięto do podpory wyrzutni i kazano stać bez ruchu. Jeden z komandosów zaczął ciąć linę na kawałki ząbkowanym ostrzem noża.
Tongju wyciągnął glocka i wycelował w gardło Dirka. Strażnik przywiązał mu łokcie, nadgarstki i kostki nóg do podpory wyrzutni. Potem zrobił to samo z Dahlgrenem.
– Bawcie się dobrze podczas startu rakiety, panowie – wycedził Tongju, odwrócił się i odszedł.
– Na pewno będziemy, wiedząc, że taka gnida jak ty nie pożyje długo – zawołał za nim Dirk.
On i Dahlgren patrzyli w milczeniu, jak Tongju i jego ludzie biegną przez pokład w stronę przedniej podpory kolumnowej, a potem znikają na schodach. Kilka minut później zobaczyli motorówkę. Pędziła w kierunku „Koguryo", który był teraz prawie dwie mile od „Odyssey". Z miejsca pod rakietą mieli dobry widok na zegar odliczający. Pokazywał 00.26.00, dwadzieścia sześć minut. Dirk spojrzał na wielkie dysze wylotowe zenita nad ich głowami. Za dwadzieścia sześć minut siedemset dwadzieścia pięć ton ciągu uderzy w nich jak ognista nawałnica i spali na popiół. Śmierć będzie przynajmniej szybka, pomyślał.
– Ostatni raz dałem ci się namówić na udział w jakiejś imprezie bez zaproszenia – odezwał się Dahlgren.
– Przepraszam, może byliśmy nieodpowiednio ubrani – odrzekł Dirk. Szarpnął więzy, próbując się oswobodzić, ale ledwo mógł ruszać rękami. – Jest jakaś szansa, żebyś się uwolnił? – zapytał Dahlgrena.
– Obawiam się, że nie. Ten facet zasłużył na skautowską odznakę żeglarza za wiązanie węzłów – odparł Dahlgren, napinając krępujące go liny.
Ich uwagę zwrócił głośny metaliczny dźwięk gdzieś na platformie. Pod nimi rozległ się łoskot. Po chwili usłyszeli za sobą szum płynu, który wypełnia rury w wyrzutni. Cała instalacja trzeszczała i skrzypiała przy przepływie w górę schłodzonego ciekłego tlenu i nafty lotniczej pompowanych do zenita.
– Tankują rakietę – powiedział Dirk. – To niebezpieczne dla załogi, więc robią to dopiero po ewakuacji platformy, tuż przed startem.
– Poczułem się dużo lepiej. Mam tylko nadzieję, że facet obsługujący pompę nie zagapi się i nie przepełni zbiornika.
Obaj z obawą podnieśli wzrok na rakietę. Wiedzieli, że ciekły tlen poparzyłby im skórę. Zenit drżał i jęczał, jakby paliwo tchnęło w niego życie! Nad nimi hałasowały silniki elektryczne i pompy tłoczące paliwo do komór spalania silników. Patrzyli w milczeniu na wyloty dysz zenita i wyobrażali sobie ogień, który na nich spadnie. Dirk pomyślał o Sarze i ścisnęło mu się serce, gdy zdał sobie sprawę, że już nigdy jej nie zobaczy. Co gorsza, poleciała do Los Angeles, gdzie może paść ofiarą ataku, któremu nie zdołał zapobiec. Potem pomyślał o siostrze i ojcu. Poczuł żal, że nigdy się nie dowiedzą, co się z nim stało. Zniknie bez śladu, nie zostaną z niego żadne szczątki, które można by pochować. Usłyszał cichy syk i zobaczył białe pióropusze pary wydobywające się z kilku zaworów bezpieczeństwa w korpusie rakiety. Kiedy schłodzony tlen ogrzał się w wysokiej temperaturze na zewnątrz i rozszerzył, zadziałał system upustowy. Niebo nad dwoma więźniami pociemniało, gdy kłęby pary przesłoniły słońce. Ale Dirkowi żywiej zabiło serce, bo zorientował się, że cień nad nimi jest powyżej rakiety i przesuwa się wolno po pokładzie platformy.
Nawet z dużej wysokości platforma Sea Launch i rakieta Zenit wyglądały imponująco. Ale mężczyźni w „Icarusie" nie byli w powietrzu po to, żeby podziwiać widoki. Tym razem sterowiec nie okrążył ostrożnie „Odyssey", lecz nadleciał prosto nad nią.