I to rzekłszy, począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie był bowiem pewien, czy ów roześmieje się, czy każe go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni, gładcy, układni, a nawet i pokorni, gdy nie poczuwali się w sile, nie znali natomiast żadnej miary wobec zwyciężonych; więc Danveld nie tylko skinął głową skomorochowi [17]na znak, że na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął grubiaristwem tak niesłychanym, że na twarzach kilku młodszych giermków odbiło się zdumienie.
— Nie narzekaj, żeć pohańbiono — rzekł — bo choćbym cię psiarczykiem uczynił, lepszy psiarczyk zakonny niż wasz rycerz!
A ośmielony błazen począł krzyczeć:
— Przynieś zgrzebło, wyczesz mi niedźwiedzia, a on ci wzajem kudły łapą wyczesze!
Na to tu i owdzie ozwały się śmiechy, jakiś głos zawołał spoza pleców braci zakonnych:
— Latem będziesz trzcinę na jeziorze kosił!
— I raki na ścierwo łowił! — zawołał inny. Trzeci zaś dodał:
— A teraz pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty.
Tak to oni szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli wesołość ogarnęła zgromadzenie. Niektórzy, wyszedłszy zza stołu, poczęli zbliżać się do jeńca, opatrywać go z bliska i mówić: „Toć jest ów dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał; pianę pewnie ma w pysku; rad by kogo ciął, ale nie może!” Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej, popodnosili się także z ław i pomieszali się z tymi, którzy zbliżyli się ku Jurandowi.
Nie był wprawdzie z tego rad [18]stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł: „Rozmarszczcie się, będzie jeszcze większa uciecha!” I poczęli także oglądać Juranda, gdyż to była sposobność rzadka, albowiem który z rycerzy lub knechtów widział go przedtem tak blisko, ten zwykle zamykał oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili także: „Pleczysty [19]jest, chociaż ma kożuch pod worem; można by go grochowinami [20]owinąć i po jarmarkach prowadzać…” Inni zaś jęli [21]wołać o piwo, aby dzień stał im się jeszcze weselszy.
Jakoż po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala wypełniła się zapachem spadającej spod pokryw piany. Rozweselony komtur rzekł: „Tak właśnie dobrze, niech nie myśli, że jego pohańbienie wielka rzecz!” Więc znowu zbliżali się do niego i trącając go pod brodę konwiami, mówili: „Rad byś pił, mazurski ryju!” — a niektórzy, ulewając na dłonie, chlustali mu w oczy, on zaś stał między nimi, zahukany, zelżony, aż wreszcie ruszył ku staremu Zygfrydowi i widocznie czując, że nie wytrzyma już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby zagłuszyć gwar panujący w sali:
— Na mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko, jakoście obiecali!
I chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, lecz ów odsunął się szybko i rzekł:
— Z dala, niewolniku! czego chcesz?
— Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście obiecali, że za to oddacie mi dziecko, które się tu znajduje.
— Kto ci obiecywał? — spytał Danveld.
— W sumieniu i wierze ty, komturze!
— Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o cześć i słowo.
— Na twoją cześć! na cześć Zakonu! — zawołał Jurand.
— Tedy [22]córka będzie ci oddana! — odpowiedział Danveld.
Po czym zwrócił się do obecnych i rzekł:
— Wszystko, co go tu spotkało — niewinna to igraszka, nie w miarę jego występków i zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy przed nami, tedy wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być jako słowo Boże niewzruszonym i że ową dziewkę, którąśmy rozbójnikom odjęli, darujem teraz wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy przeciw Zakonowi i jemu do domu wrócić dozwolimy.
Zdziwiła niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego dawne do Juranda urazy, nie spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd spoglądali na niego, podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów jednakże udał, że tych pytających spojrzeń nie widzi, i rzekł:
— Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i póki okupu nie zapłacisz.
Jurand sam był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję, by nawet dla Danusi ofiara jego mogła się na coś przydać, więc spojrzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i odpowiedział:
— Bóg ci zapłać, komturze!
— Poznaj rycerzy Chrystusa — rzekł Danveld.
A na to Jurand:
— Jużci z niego wszelkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka kęs czasu [23]nie oglądał, pozwólże mi dziewkę obaczyć i pobłogosławić.
— Ba, i nie inaczej jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świadkowie naszej wiary i łaski.
To rzekłszy, kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię, sam zaś zbliżył się do von Löwego, Rotgiera i Gotfryda, którzy otoczywszy go, poczęli szybką i żywą rozmowę.
— Nie przeciwię się, lubo [24]nie takiś miał zamiar — mówił stary Zygfryd.
A gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier mówił:
— Jak to? nie tylko dziewkę, ale i tego diabelskiego psa wypuścisz, aby znów kąsał?
— Nie tak ci jeszcze będzie kąsał! — zawołał Gotfryd.
— Ba!… zapłaci okup! — odparł niedbale Danveld.
— Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi.
— Nie przeciwię się co do dziewki — powtórzył Zygfryd — ale na tego wilka nieraz jeszcze owieczki zakonne zapłaczą.
— A nasze słowo? — spytał uśmiechając się Danveld.
— Inaczej mówiłeś…
Danveld wzruszył ramionami.
— Mało wam było uciechy? — spytał. — Chcecie więcej?
Inni zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z uczciwego postępku Danvelda spadła na wszystkich ludzi zakonnych, poczęli mu się chełpić do oczu:
— A co, łamignacie! — mówił kapitan zamkowych łuczników — nie tak by postąpili twoi pogańscy bracia z chrześcijańskim naszym rycerzem!
— Krew zaś naszą toś pijał?
— A my ci za kamień chlebem…
Ale Jurand nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę, która była w ich słowach: serce miał wezbrane a rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za chwilę zobaczy Danusię i że zobaczy ją istotnie z ich łaski, więc spoglądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie odrzekł:
— Prawda! prawda! bywałem wam ciężki, ale… nie zdradliwy.
Wtem w drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle: „Wiodą dziewkę!”— i naraz w całej sali uczyniło się milczenie. Żołnierze rozstąpili się na obie strony, gdyż jakkolwiek żaden z nich nie widział dotąd Jurandówny, a większa ich część z powodu tajemniczości, którą Danveld otaczał swe uczynki, nie wiedziała nawet nic o jej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy wiedzieli, zdążyli już teraz szepnąć innym o przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały się z nadzwyczajną ciekawością na drzwi, przez które miała się ukazać.
Tymczasem naprzód ukazał się giermek, za nim znana wszystkim służka zakonna, ta sama, która jeździła do leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna, z rozpuszczonymi włosami przewiązanymi wstążką na czole.
I nagle w całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny wybuch śmiechu. Jurand, który w pierwszej chwili skoczył był ku córce, cofnął się nagle i stał blady jak płótno, spoglądając ze zdumieniem na spiczastą głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy [25], którą mu oddawano jako Danusię.
— To nie moja córka! — rzekł trwożnym głosem.