Miał przy sobie pięćdziesiąt nowych złotych. Wcześniej moja przyjaciółka wzięła do Grando pięćdziesiąt tysięcy starych, później druga też wzięła pięćdziesiąt nowych. Pojęcia nie mam, dlaczego wszystkim nowicjuszom suma pięćdziesiąt uparcie wydawała się właściwa i tyle ze sobą brali. Nie wnikając w jego poglądy, też zasiadłam do gry.
Po krótkiej chwili Tadzio oznajmił, że tu mu się nie podoba i pójdzie tam.
- Możesz - zezwoliłam z roztargnieniem. - Tam też po złotówce. Ale tamte są nudne.
Nie szkodzi, Tadzio chciał nudne. Jego rzecz. Zajęłam się własną grą i po kolejnej krótkiej chwili usłyszałam od strony owych jajeczno-złotówkowych automatów przeraźliwe brzęki i dydolenie. Przyleciał rozpromieniony Tadzio i oznajmił, że właśnie trafił piec milionów na stare pieniądze i całkiem mu to starczy do szczęścia, kasyno ogromnie mu się podoba, ale bardzo się go boi i zaraz sobie idzie.
Przydarzyła mu się któraś z głównych wygranych, trzy siódemki zapewne, bo, niestety, nie trzy jajka, a szkoda. W każdym razie pięć milionów wziął i więcej się tam nie pokazał.
Normalna sprawa, jednostka, po raz pierwszy obecna w miejscu rozpusty, z reguły wygrywa.
A propos brzęków i dydolenia, jajeczne automaty tym się odznaczają, że wysoka wygrana wymaga obecności obsługi technicznej i wypłaty gotówkowej. Zanim nie nastąpi ponowne włączenie automatu, koszmarne urządzenie gra. Gra...! Trudno to nazwać grą, denerwujące rzępolenie na jednej strunie budzi chęć wydania rozpaczliwego okrzyku:
- Mamusiu, kiedy ten pan wreszcie przepiłuje tę skrzynkę?!
Rzępolenie trwa przy tym potwornie długo, cel zaś ma dyplomatyczno-reklamowy. Żeby wszyscy zauważyli, że na tym draństwie też można wygrać. Może i racja, zdaje się, że łatwiej wygrać, niż wytrzymać te dźwięki, nie jestem muzykalna, ale nawet i mnie uszy więdną. Osoby obdarzone lepszym słuchem zielenieją na twarzy i zaczynają do wtóru zgrzytać zębami...
* * *
W ścisłym związku z automatami powiało w tymże kasynie nieodgadnioną tajemnicą i zjawiskiem niepojętym.
Największym powodzeniem cieszyły się i cieszą automaty pokerowe, pomijając oczywiście sporadyczne walki z jajkami. Tych pokerowych jest za mało, więcej stoi nudnych i w rezultacie pokerowe są oblężone, a pozostałe się marnują. To tak na marginesie, nawet przy ostatnich nowych zakupach sprowadzono nie to co trzeba, czego zrozumieć nie potrafię, bo każdy widzi, co się dzieje. Kierownictwu powinno chyba zależeć na grze? Skoro naród pcha się do karcianych, należałoby mu dostarczyć ich więcej, a nie mniej. Ciekawe, kto o tym decyduje...
Nie w tym jednak leży sedno rzeczy.
Owe pokerowe automaty prezentują sobą dwa rodzaje, jeden rodzaj po złotówce, drugi po pięć złotych, a nie tak dawno jeszcze był po dwa. Pięć złotych trochę graczy spłoszyło, powoli się przyzwyczajają, ale wciąż z lekkimi oporami, bo żre to pieniądze w przerażającym tempie. Górna granica wysokości stawki na złotówkowych wynosi 20, a na tych piątkowych 5, a gra się w ogóle żywą gotówką.
Wszystkie proponują dublowanie, co ma swój sens. Pod warunkiem, że wyjdzie, i tu właśnie zbliżamy się do tajemnicy.
Wśród klientów kasyna pałęta się olbrzymia ilość Dalekiego Wschodu. Zważywszy pewien brak ścisłej wiedzy o rasach ludzkich, nikt nie wie, czy są to Japończycy, Chińczycy, Koreańczycy, czy jeszcze co innego i wobec tego określa się ich ogólnie mianem Japończyków lub też mówi się zwyczajnie „żółte i skośne". No i oni dublują...
Sposób dublowania na wszystkich automatach jest ten sam, działa na zasadzie duże-małe, z tym że ustawia te pięć kart, pierwsza odkryta i szukamy większej od niej w pozostałych czterech. Biała rasa dostaje na front asy, króle, dżokery, a nawet jeśli piątki czy siódemki, to dalej pojawiają się dwójki i trójki. Nie trafi nieszczęsny większej, skoro w ogóle jej nie ma. Żółta, z przyczyn nieznanych, na początku miewa coś byle jakiego, dalej same duże, a nawet jeśli z przodu wypadnie im król, to gdzieś tam z pewnością tkwi as, którego potrafią wywęszyć. Dżokera na front nie dostają nigdy.
Z jednego układu, z dwóch par albo trójki, tym piekielnym dublowaniem uzyskują majątek, stosują je przy każdej grze i po pięć razy im wychodzi. Jak oni to robią? Zdenerwowani gracze rasy białej usiłują ich podglądać, także naśladować z rezultatem opłakanym, zastanawiają się wszyscy, czy to nie jakaś radiestezja, albo może telepatia, ale nawet jeśli dzięki talentom nadprzyrodzonym odnajdują tę większą kartę, to cóż sprawia, że im ta pierwsza wyskakuje mała? Na to żadna telepatia nie może mieć wpływu!
Przemyśliwano, żeby się może do nich jakoś upodobnić. No owszem, zżółknąć dość łatwo, chociażby z samej zawiści, tylko z tymi oczkami nie bardzo... Zjawisko jest zgoła metafizyczne i nie do zniesienia denerwujące.
Osobiście podpatrzyłam, że im, tym żółtym i skośnym, też jednak czasem nie idzie. Zaczyna taki Japończyk delikatnie, po jednej monecie, i od razu łapie się za dublowanie. Jeśli mu nie wychodzi, przestaje grać. Jeśli wychodzi, dopieroż się rozpędza! Wtedy go właśnie widać i słychać, bo maszyneria brzęczy, a on już gra najwyższą stawką i furt dubluje. Raz jeden z nich, a siedziałam akurat obok niego, jednym ciągiem dublowania nabił przeszło trzy tysiące punktów, czyli przeszło trzydzieści milionów na stare pieniądze. Dojechał do sześciu tysięcy, prztyknął na aut, pardon, chciałam powiedzieć wypuścił bilon, i poszedł sobie, ostro wygrany.
Bez dublowania nie grają nigdy, w przeciwieństwie do graczy rodzimych.
Raz mi się zdarzyło dublować coś tam małego i trafić na większą kartę cztery razy.
- Czy pani już zżółkła? - spytał z troską mój sąsiad. - Może to wątroba...?
Osobliwe zjawisko szaleje w Marriotcie nadal i wciąż nikt go nie może zrozumieć.
Główna wygrana, ów poker od asa i bez dżokera, na automatach złotówkowych wynosi dwadzieścia tysięcy złotych na nowe pieniądze (na stare dwieście milionów, przyjemniej brzmi), a na piątkowych dwadzieścia pięć tysięcy. I proszę bardzo, mogę się pochwalić kilkoma niezwykłymi sukcesami, bo coś takiego zawsze miło wspomnieć. Nad przegranymi roztkliwiać się nie będę.
Po wygraniu w ubiegłym roku... a może to było trzy lata temu, nie upieram się co do daty, czas szybko leci... sześciuset milionów jednego wieczoru, co mi pozwoliło odkupić sobie wreszcie samochód, potwornie długo nie wygrywałam nic i byłam bardzo zadowolona, jeśli udało mi się możliwie mało przegrać. Doszłam w końcu do wniosku, że dosyć tego, siła wyższa powinna wreszcie pofolgować, bez żartów. Czas na wyjście do przodu.
Uczepiłam się jednego automatu z nadzieją, że trafię na jego dobrą passę. Nieobowiązkowy podlec nie spełniał swojego zadania, czkał wygranymi jak z łaski, moja nadzieja nieco zwiędła i smętnie zaczęłam grać nie po dwadzieścia, tylko taniej, to po dziesięć, to po pięć, to czasem nawet po dwa. No i oczywiście, kiedy grałam po pięć, ścierwo dało mi tego dużego pokera!
O mało mnie szlag na miejscu nie trafił. Tego dużego pokera chciałam dostać przy grze po dwadzieścia, po pięć został wręcz zmarnowany! Pięćdziesiąt milionów, zamiast dwustu, wstyd i obraza boska! Rozzłościłam się tak, że postanowiłam to przegrać, po dwadzieścia będę grała, niech mam przynajmniej rozrywkę.
No i nastąpił cud. W dwie minuty później, kiedy konsekwentnie grałam po dwadzieścia, dał mi drugiego dużego pokera.
Uczciwie przyznam, że nie wierzyłam własnym oczom. Zastanawiałam się przez chwilę, czy mi się to nie śni. Nie, nie śniło, dał naprawdę, dwa duże pokery raz za razem, wypadek zgoła niespotykany. Odbiłam straty!
Pojęcia nie mam, co przy tym piłam, i nie zdołałam zapamiętać, jaki napój ten automat lubi.
Po kolejnym, na szczęście już krótszym, okresie przegrywania, znów zaczęło mi się wydawać, że czas na odmianę. Automat w zasadne zgadzał się ze mną, płacił dość przyzwoicie, ale i tak byłam przegrana, bo na początku pograłam trochę na tym droższym, po pięć złotych, a ten mnie akurat nie lubił. Pograłam z konieczności, wszystkie złotówkowe były zajęte, zmieniłam miejsce dopiero, jak się jeden zwolnił. Na kredycie już miałam przeszło dwa tysiące, niby nieźle, ale ciągle trochę mało.