był pewny, że w prezesowej nie ma nieprzyjaciółki. I otóż w niecały tydzień po

135

tej rozmowie dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na

spacer do Łazienek. Czyżby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A

może chce ich zbliżyć?

Wokulski spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.

„Więc to jutro - pomyślał - za godzin... dwadzieścia cztery... Nie, nie tyle... Za

ileż to?...”

Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe.

Ogarnął go niepokój ; nie jadł obiadu ; fantazja rwała się naprzód, ale trzeźwy

rozum hamował ją.

„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz albo która z pań zachoruje?”

Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:

„No, zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?..

Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle

piękna, ale tylko panna, nie nadprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych

chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy.

Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w objęcia

innej...”

Wieczorem poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu

wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił, prześladowała go myśl jutrzejszego

spaceru i niejasne przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.

Minęła noc, ranek. O dwunastej kazał zaprząc powóz. Napisał kartkę do sklepu,

że przyjdzie później, i poszarpał jedną parę rękawiczek. Nareszcie wszedł

służący.

„Konie gotowe!” - błysnęło Wokulskiemu.

Wyciągnął rękę po kapelusz.

- Książę!... - zameldował służący.

Wokulskiemu pociemniało w oczach.

- Proś.

Książę wszedł.

- Dzień dobry, panie Wokulski - zawołał. - Pan gdzieś wyjeżdża? - Zapewne do

składów albo na kolej. Ale nic z tego. Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę

nawet tak niegrzeczny, że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego

nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan ze względu

na doskonałe wiadomości.

- Raczy książę spocząć?...

- Na chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi - mówił książę siadając - że dopóty

dokuczałem naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich

prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i wysłuchać projektu

pańskiej spółki. Natychmiast więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem

i - jedziemy do mnie.

Wokulski doznał takiego wrażenia jak człowiek, który spadł z wysokości i

uderzył piersiami o ziemię.

136

Pomieszanie jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął się przypisując to

radości z jego wizyty i zaprosin. Przez głowę mu nawet nie przeszło, że dla

Wokulskiego może być ważniejszym spacer do Łazienek aniżeli wszyscy

książęta i spółki.

- A więc jesteśmy gotowi? - spytał książę powstając z fotelu.

Sekundy brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie chce

żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła mu myśl:

„Spacer - to dla mnie, spółka - dla niej.”

Wziął kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że powóz nie jedzie po

bruku, ale po jego własnym mózgu.

„Kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj pięści...”- przypomniał sobie

zdanie pani Meliton. Pod wpływem tego aforyzmu chciał porwać księcia za

kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko chwilę.

Książę przypatrywał mu się spod rzęs, a widząc, że Wokulski to czerwienieje, to

blednieje, myślał:

„Nie spodziewałem się, że zrobię aż taką przyjemność temu poczciwemu

Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze podawać rękę nowym ludziom...”

W swoim towarzystwie książę nosił tytuł zagorzałego patrioty, prawie

szowinisty; poza towarzystwem cieszył się opinią jednego z najlepszych

obywateli. Bardzo lubił mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich

rozmów były interesa publiczne.

Był arystokratą od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią. Wierzył, że

każde społeczeństwo składa się z dwu materiałów: zwyczajnego tłumu i klas

wybranych. Zwyczajny tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić od

małpy, jak to wbrew Pismu świętemu utrzymywał Darwin. Lecz klasy wybrane

miały jakiś wyższy początek i pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej

od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy - Orfeusz.

Książę miał we Francji przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu

dotkniętego zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadziemskich

początków arystokracji.

- Mój kuzynie - mówił - myślę, że nie zdajesz sobie należycie sprawy z kwestii

rodów. Cóż to są wielkie rody? Są nimi takie, których przodkowie byli

hetmanami, senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami,

członkami izby wyższej lub prefektami departamentów. No - a przecie takich

panów znamy, nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją, grają w karty, umizgają

się do kobiet, zaciągają długi - jak reszta śmiertelników, od których są niekiedy

głupsi.

Księciu na twarz występowały chorobliwe rumieńce.

- Czy spotkałeś kiedy, kuzynie - odparł - prefekta lub marszałka z takim

wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych przodków?...

- Cóż w tym dziwnego - śmiał się zarażony hrabia. - Malarze nadawali obrazom

wyraz, o jakim nie śniło się żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy

opowiadali o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To

137

tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia, a z innego

parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym aktorem.

- Z szyderstwem, kuzynie, nie ma rozprawy! - wybuchał książę i uciekał. Biegł

do siebie, kładł się na szezlongu z rękoma splecionymi pod głową i patrząc w

sufit widział przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły,

odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli - przodkowie jego i hrabiego; tylko

że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w nim jaka przymieszka krwi?...

Tłumem zwyczajnych śmiertelników książę nie tylko nie gardził, ale owszem:

miał dla nich życzliwość, a nawet stykał się z nimi i interesował ich potrzebami.

Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy mają poniekąd

honorowy obowiązek sprowadzić tym biednym ludziom ogień z nieba na

ziemię. Zresztą religia nakazywała mu sympatię dla maluczkich i książę

rumienił się na samą myśl, że większa część towarzystwa stanie kiedyś przed

boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.

Więc aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał do swego

mieszkania rozmaite sesje, wydawał po dwadzieścia pięć i po sto rubli na akcje

rozmaitych przedsiębiorstw publicznych, nade wszystko zaś - ciągle martwił się

nieszczęśliwym położeniem kraju; a każdą mowę swoją kończył frazesem:

- Bo, panowie, myślmy najpierw o tym, ażeby podźwignąć nasz nieszczęśliwy

kraj...

A gdy to powiedział, czuł, że z serca spada mu jakiś ciężar; tym większy, im

więcej było słuchaczów albo im więcej rubli wydał na akcje.

Zwołać sesję, zachęcić do przedsiębiorstwa i cierpieć, wciąż cierpieć nad

nieszczęśliwym krajem, oto jego zdaniem były obowiązki obywatela. Gdyby go

jednak spytano, czy zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i

ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień raniący koniom

kopyta? - byłby szczerze zdziwiony.

Czuł i myślał, pragnął i cierpiał - za miliony. Tylko - nic nigdy nie zrobił

użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się całym krajem ma bez

miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.

W czerwcu fizjognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: