lasów, skał i potoków, że mieszkańcy domu śmiało mogli nie wyjeżdżać na

letnie mieszkania.

Podwórko, otoczone ze wszystkich stron trzypiętrowymi oficynami, wyglądało

jak dno obszernej studni, napełnionej wonnym powietrzem. W każdym rogu

były drzwi, a w jednym aż dwoje drzwi; pod oknem mieszkania stróża

znajdował się śmietnik i wodociąg.

Wokulski mimochodem spojrzał w klatkę głównych schodów, do których

prowadziły szklane drzwi. Schody zdawały się być mocno brudnymi; za to obok

znajdowała się nisza, a w niej - nimfa z dzbankiem nad głową i utrąconym

nosem. Ponieważ dzbanek miał zabarwienie amarantowe, twarz nimfy żółte,

piersi zielone, a nogi niebieskie, można było odgadnąć, że nimfa stoi naprzeciw

okna posiadającego kolorowe szyby.

„No, tak!...” - mruknął Wokulski tonem, który nie zdradzał zbyt wielkiego

zachwytu.

W tej chwili z prawej oficyny wyszła piękna kobieta z małą dziewczynką:

- Teraz, proszę mamy, pójdziemy do ogrodu? - pytało dziecko.

- Nie, kochanie. Teraz pójdziemy do sklepu, a do ogrodu po obiedzie -

odpowiedziała pani bardzo przyjemnym głosem.

Była to wysoka szatynka z szarymi oczami, o klasycznych rysach. Spojrzeli na

siebie oboje z Wokulskim i - dama zarumieniła się.

„Skąd ja ją znam?” - pomyślał Wokulski wychodząc z bramy na ulicę.

Dama obejrzała się, lecz spostrzegłszy go odwróciła głowę.

„Tak - myślał - widziałem ją w kwietniu na grobach, a później w sklepie. Nawet

Rzecki zwracał mi na nią uwagę i mówił, że ma śliczne nogi. Istotnie ładne.”

Cofnął się znowu w bramę i począł czytać spis mieszkańców.

„Co?... Baronowa Krzeszowska na drugim piętrze!... Co?... co?.. Maruszewicz

w lewej oficynie na pierwszym?... Szczególny zbieg okoliczności. Trzecie piętro

od frontu studenci... Ale kto może być ta piękność? Prawa oficyna, pierwsze

piętro - Jadwiga Misiewicz, emerytka, i Helena Stawska z córeczką. Z

pewnością ona.”

Wszedł na podwórko i oglądał się. Prawie wszystkie okna były otwarte. W

tylnej oficynie na dole była pralnia zatytułowana paryską; na trzecim piętrze

było słychać kucie szewskiego młotka, poniżej na gzemsie gruchało parę gołębi,

a na drugim piętrze tej samej oficyny od kilku minut rozlegały się miarowe

dźwięki fortepianu i krzykliwy sopran śpiewający gamę.

158

- A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...

Wysoko nad sobą, na trzecim piętrze, Wokulski usłyszał silny bas męski, który

mówił:

- O! znowu zażyła kussiny... Już z niej wyłazi soliter... Marysiu!... chodź no do

nas...

Jednocześnie z okna na drugim piętrze wychyliła się głowa kobiety wołającej:

- Marysiu!... wracaj mi zaraz do domu... Marysiu!...

„Słowo daję, że to pani Krzeszowska” - szepnął Wokulski.

W tej chwili usłyszał charakterystyczny szelest: z trzeciego piętra padł strumień

wody, trafił na wychyloną głowę pani Krzeszowskiej i rozprysnął się po

podwórku.

- Marysiu!... chodź do nas... - wołał bas.

- Nikczemnicy!... - odpowiedziała pani Krzeszowska odwracając twarz w górę.-

Socjaliści!... nihil...

Nowy strumień wody lunął z trzeciego piętra i zatamował jej mowę. Zarazem

wychylił się stamtąd młody człowiek z czarnym zarostem i zobaczywszy

cofającą się fizjognomią pani Krzeszowskiej zawołał pięknym basem :

- Ach, to pani dobrodziejka!... Bardzo przepraszam...

Odpowiedział mu z mieszkania pani Krzeszowskiej spazmatyczny płacz

niewieści :

- O, ja nieszczęśliwa!... Przysięgnę, że to on, nikczemnik, nasadził na mnie tych

bandytów... Wywdzięcza mi się, żem go wydobyła z nędzy!... Żem kupiła jego

konia!...

Tymczasem na dole praczki prały bieliznę, na trzecim piętrze szewc kuł, a na

drugim w tylnej oficynie dźwięczał fortepian i rozlegała się wrzaskliwa gama :

- A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...

„Wesoły dom, nie ma co... - szepnął Wokulski otrzepując krople wody, które

mu spadły na rękaw.

Wyszedł z podwórza na ulicę i jeszcze raz obejrzawszy nieruchomość, której

miał zostać panem, skręcił w Aleję Jerozolimską. Tu wziął dorożkę i pojechał

do adwokata.

W przedpokoju adwokata zastał paru obdartych Żydków i starą kobietę w

chustce na głowie. Przez otwarte drzwi na lewo widać było szafy zapełnione

aktami, trzech dependentów szybko piszących i kilku gości z waszecia, z

których jeden miał fizjognomię kryminalną, a reszta - bardzo znudzone.

Stary lokaj z siwymi wąsami i podejrzliwym wejrzeniem zdjął z Wokulskiego

palto i zapytał:

- Wielmożny pan na dłuższy interes?

- Na krótszy.

Wprowadził Wokulskiego do sali na prawo.

- Jak mam zameldować?

Wokulski podał bilet i został sam. W sali były sprzęty kryte amarantowym

utrechtem jak w wagonach pierwszej klasy - kilka ozdobnych szaf z pięknie

159

oprawnymi książkami, które tak wyglądały, jakby ich nigdy nie czytano - na

stole zaś parę ilustracyj i albumów, które, zdaje się, oglądali wszyscy. W

jednym rogu sali stał gipsowy posąg bogini Temidy z mosiężnymi wagami i

brudnymi kolanami.

- Pan mecenas prosi!... - odezwał się służący przez uchylone drzwi.

Gabinet znakomitego adwokata miał sprzęty kryte brązową skórą, w oknach

brązowego koloru firanki, a na ściennych obiciach brązowe desenie. Sam

gospodarz odziany był w brązowy surdut i trzymał w ręku bardzo długi cybuch,

u góry zakończony funtowym bursztynem i piórkiem.

- Byłem pewny, że dziś powitam szanownego pana u siebie - rzekł adwokat,

podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się

nieco zmarszczył. - Jednym wyrazem - ciągnął adwokat - możemy rachować na

jakieś trzysta tysięcy rubli udziałów w naszej spółce. A że do rejenta pójdziemy

jak najrychlej i gotówkę ściągniemy co do grosza, w tym może pan rachować na

mnie...

Wszystko to mówił akcentując ważniejsze wyrazy, ściskał Wokulskiego za rękę

i obserwował go spod oka.

- A tak... spółka!... - powtórzył Wokulski usiadłszy na fotelu.- To rzecz tych

panów, ile zbiorą gotówki.

- No, zawsze kapitał... - wtrącił adwokat.

- Mam go bez spółki.

- Dowód zaufania...

- Wystarcza mi własne.

Adwokat umilkł i pośpiesznie zaczął ssać dym z piórka.

- Mam prośbę do mecenasa - rzekł po chwili Wokulski.

Adwokat utopił w nim spojrzenie, pragnąc odgadnąć: co to za prośba? Od

natury jej bowiem zależał sposób słuchania. Widocznie jednak nie odkrył nic

groźnego, gdyż jego fizjognomia przybrała wyraz poważnej, lecz serdecznej

życzliwości.

- Chcę kupić kamienicę - ciągnął Wokulski.

- Już?.. - spytał mecenas podnosząc brwi i schylając głowę- Winszuję, bardzo

winszuję... Dom handlowy nie na próżno nazywa się d o m e m... Kamienica dla

kupca jest jak strzemię dla jeźdźca; pewniej siedzi na interesach. Handel nie

oparty na tak realnej podstawie, jaką jest d o m, jest tylko kramarstwem. O jakąż

to chodzi kamienicę, jeżeli szanowny pan raczysz mnie już zaszczycać swoim

zaufaniem?

- Ma być w tych dniach licytowany dom pana Łęckiego...

- Znam - przerwał adwokat. - Mury wcale dobre, rzeczy drewniane należałoby

stopniowo zmienić, w rezerwie ogród... Licytuje baronowa Krzeszowska do

sześćdziesięciu tysięcy rubli, konkurentów zapewne nie będzie, kupimy

najwyżej za sześćdziesiąt tysięcy rubli.

- Choćby za dziewięćdziesiąt tysięcy. a nawet i więcej - wtrącił Wokulski.

160

- Po co?... - skoczył na fotelu adwokat. - Baronowa poza sześćdziesiąt tysięcy

nie wyjdzie, domów nikt dziś nie kupuje... Wcale dobry interes...

- Dla mnie będzie dobrym nawet za dziewięćdziesiąt tysięcy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: