gniew go ogarnął. - Tak, ma ojciec rację.... Dziś wszyscy huzia! na Żydów.

Niedługo już trzeba będzie zapuścić pejsy i włożyć jarmułkę...”

„On coś wie!” - pomyślał Rzecki i rzekł głośno:

- Podobno... podobno szanowny ojciec pański kupuje jutro kamienicę...

kamienicę pana Łęckiego?...

- Nic o tym nie wiem - odpowiedział Szlangbaum spuszczając oczy. W duchu

zaś dodał:

„Mój stary kupuje dom dla Wokulskiego, a oni myślą i pewnie mówią: ot,

patrzajcie, znowu Żyd, lichwiarz, zrujnował jednego katolika i pana z panów...”

„Coś wie, tylko gadać nie chce - myślał Rzecki. - Zawsze Żyd...”

Pokręcił się jeszcze po sali, co Szlangbaum uważał za dalszy ciąg posądzeń i

śledzenia go, i wrócił do siebie, wzdychając.

„To jest okropne, że Stach ma więcej zaufania do Żydów aniżeli do mnie...”

„Po co on jednak kupuje ten dom, po co wdaje się z Łęckimi...A może nie

kupuje?... Może to tylko pogłoski?...”

237

Tak się lękał uwięzienia w murach dziewięćdziesięciu tysięcy rubli gotówki, że

cały dzień tylko o tym myślał. Była chwila, że chciał wprost zapytać

Wokulskiego, ale - zabrakło mu odwagi. „Stach - mówił w sobie - wdaje się dziś

tylko z panami, a ufa Żydom. Co jemu po starym Rzeckim!...”

Więc postanowił pójść jutro do sądu i zobaczyć, czy naprawdę stary

Szlangbaum kupi dom Łęckich i czy, jak mówił Klejn, dolicytuje go do

dziewięćdziesięciu tysięcy rubli. Jeżeli to się sprawdzi, będzie znakiem, że

wszystko inne jest prawdą.

W południe wpadł do sklepu Wokulski i zaczął rozmawiać z Rzeckim

wypytując go o wczorajszy teatr i o to: dlaczego uciekł z pierwszego rzędu

krzeseł, a album kazał doręczyć Rossiemu przez Pifkego. Ale pan Ignacy miał w

sercu tyle żalów i tyle wątpliwości co do swego kochanego Stacha, że

odpowiadał mu półgębkiem i z nachmurzoną twarzą.

Więc i Wokulski umilknął i opuścił sklep z goryczą w duszy.

„Wszyscy odwracają się ode mnie - mówił sobie - nawet Ignacy...Nawet on...

Ale ty mi to wynagrodzisz!... - dodał już na ulicy, patrząc w stronę Alei

Ujazdowskiej.

Po wyjściu Wokulskiego ze sklepu Rzecki ostrożnie wypytał się „panów”, w

którym sądzie i o której godzinie odbywają się licytacje domów. Potem uprosił

Lisieckiego o zastępstwo na jutro między dziesiątą z rana a drugą po południu i

z podwójną gorliwością zabrał się do swoich rachunków. Machinalnie (choć bez

błędu) dodawał długie jak Nowy Świat kolumny cyfr, a w przerwach myślał:

Dzisiaj zmarnowałem blisko godzinę, jutro zmarnuję z pięć godzin, a wszystko

dlatego, że Stach więcej ufa Szlangbaumom aniżeli mnie...Na co jemu

kamienica?... Po jakiego diabła wdaje się z tym bankrutem Łęckim?... Skąd mu

strzeliło do łba latać na włoski teatr i jeszcze dawać kosztowne prezenta temu

przybłędzie Rossiemu?.:.”

Nie podnosząc głowy od ksiąg siedział przy kantorku do szóstej, a tak był

zatopiony w robocie, że już nie tylko nie przyjmował pieniędzy, ale nawet nie

widział i nie słyszał gości, którzy roili się i hałasowali w sklepie jak olbrzymie

pszczoły w ulu. Nie spostrzegł też jednego najmniej spodziewanego gościa,

którego „panowie” witali okrzykami i głośnymi pocałunkami.

Dopiero gdy przybysz stanąwszy nad nim krzyknął mu w ucho:

- Panie Ignacy, to ja!...

Rzecki ocknął się, podniósł głowę, brwi i oczy w górę i zobaczył

Mraczewskiego...

- Hę?... - spytał pan Ignacy przypatrując się młodemu elegantowi, który opalił

się, zmężniał, a nade wszystko utył.

- No, co... no, co słychać?... - ciągnął pan Ignacy podając mu rękę. - Co z

polityki?...

- Nic nowego - odparł Mraczewski. - Kongres w Berlinie robi swoje, Austriacy

wezmą Bośnię. - No, no, no... żarty, żarty!... A o małym Napoleonku co

słychać?

238

- Uczy się w Anglii w szkole wojskowej i podobno kocha się w jakiejś aktorce.

- Zaraz kocha się!... - powtórzył drwiąco pan Ignacy. - A do Francji nie

wraca?... Jakże się pan miewasz?... Skądeś się tu wziął?...No, gadaj prędko -

zawołał Rzecki wesoło, uderzając go w ramię. - Kiedyżeś przyjechał?...

- A to cała historia! - odpowiedział Mraczewski rzucając się na fotel. -

Przyjechaliśmy tu dziś z Suzinem o jedenastej... Od pierwszej do trzeciej

byliśmy z nim u Wokulskiego, a po trzeciej wpadłem na chwilę do matki i na

chwilę do pani Stawskiej:.. Pyszna kobieta, co?...

- Stawska?... Stawska?... - przypominał sobie Rzecki trąc czoło.

- Znasz ją pan przecie. Ta piękna, co to ma córeczkę... Co to się tak podobała

panu...

- Ach, ta!... wiem... Nie mnie się podobała - westchnął Rzecki - tylko myślałem,

że dobra byłaby z niej żona dla Stacha...

- Paradny pan jesteś - roześmiał się Mraczewski. - Przecież ona ma męża...

- Męża?

- Naturalnie. Zresztą znane nazwisko. Przed czterema laty uciekł biedak za

granicę, bo posądzali go o zabicie tej...

- Ach, pamiętam!... Więc to on?... Dlaczegóż nie wrócił, boć przecie okazało

się, że nie winien?...

- Rozumie się, że nie winien - prawił Mraczewski. - Ale swoją drogą, jak

dmuchnął do Ameryki, tak po dziś dzień nie ma o nim wiadomości. Pewnie

biedak gdzieś zmarniał, a kobieta została ani panną, ani wdową... Okropny

los!... Utrzymywać cały dom z haftu, z gry na fortepianie, z lekcyj

angielskiego... pracować cały dzień jak wół i jeszcze nie mieć męża... Biedne te

kobiety!... My byśmy, panie Ignacy, tak długo nie wytrwali w cnocie, co?... O,

wariat stary...

- Kto wariat? - spytał Rzecki, zdumiony nagłym przejściem w rozmowie.

- Któż by, jeżeli nie Wokulski - odparł Mraczewski. - Suzin jedzie do Paryża i

chce go gwałtem zabrać, bo ma tam robić jakieś ogromne zakupy towarów.

Nasz stary nie zapłaciłby grosza za podróż, miałby książęce życie, bo Suzin im

dalej od żony, tym szerzej rozpuszcza kieszeń... E i jeszcze zarobiłby z dziesięć

tysięcy rubli.

- Stach... to jest nasz pryncypał zarobiłby z dziesięć tysięcy? - spytał Rzecki.

- Naturalnie. Ale cóż, kiedy tak już zgłupiał...

- No, no... panie Mraczewskil... - zgromił go pan Ignacy.

- Ale słowo honoru, że zgłupiał. Bo przecież wiem, że jedzie na wystawę do

Paryża, i to lada tydzień...

- Tak.

- Więc nie wolałby jechać z Suzinem, nic nie wydać i jeszcze tyle zarobić?...

Przez dwie godziny błagał go Suzin: „Jedź ze mną, Stanisławie Piotrowiczu”,

prosił, kłaniał się i na nic... Wokulski nie i nie!...Mówił, że ma tutaj jakieś

interesa...

- No, ma... - wtrącił Rzecki.

239

- O tak, ma... - przedrzeźniał go Mraczewski. - Największy jego interes jest nie

zrażać Suzina, który pomógł mu zrobić majątek, dziś daje mu ogromny kredyt i

nieraz mówił do mnie, że nie uspokoi się, dopóki Stanisław Piotrowicz nie

odłoży sobie choć z milion rubli... I takiemu przyjacielowi odmawiać tak

drobnej usługi, zresztą bardzo dobrze opłaconej! - oburzał się Mraczewski.

Pan Ignacy otworzył usta, lecz przygryzł je. O mało że się nie wygadał w tej

chwili, iż Wokulski kupuje dom Łęckiego i że tak wielkie prezenta daje

Rossiemu.

Do kantorka zbliżył się Klejn z Lisieckim. Mraczewski spostrzegłszy, że są nie

zajęci, zaczął rozmawiać z nimi, a pan Ignacy znowu został sam nad swoją

księgą.

„Nieszczęście! - myślał. - Dlaczego ten Stach nie jedzie darmo do Paryża i

jeszcze zniechęca do siebie Suzina?... Jaki zły duch spętał go z tymi Łęckimi...

Czyżby?... Eh! przecie on aż tak głupi nie jest...A swoją drogą, szkoda tej

podróży i dziesięciu tysięcy rubli... Mój Boże! jak się to ludzie zmieniają.

Schylił głowę i posuwając palcem z dołu do góry albo z góry na dół, sumował

kolumny cyfr długich jak Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Sumował


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: