- Nie bój się - ciągnął Wokulski. - Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko,

bardzo ciężko. Cały sekret polega na tym, żem miał bogatego wspólnika i że

kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. Toteż mój

kapitał ciągle wzrastający był w ciągłym ruchu. - No - dodał po chwili - miałem

też szalone szczęście... Jak gracz, któremu dziesięć razy z rzędu wychodzi ten

sam numer w rulecie. Gruba gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a

co dzień życie.

- I tylko po to jeździłeś tam? - zapytał Ignacy.

Wokulski drwiąco spojrzał na niego.

- Czy chciałeś, ażebym został tureckim Wallenrodem?...

- Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny kawałek chleba!... - mruknął pan

Ignacy, kiwając głową i podnosząc brwi.

Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy.

- Ten spokojny chleb - mówił zaciskając pięści - dławił mnie i dusił przez lat

sześć!... Czy już nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa

pokolenia Minclów albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto z dalszych i

bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, który by mnie nie dręczył słowem;

ruchem, a choćby spojrzeniem? Ileż to razy mówiono o mnie i prawie do mnie,

że karmię się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy Minclów, a nic,

ale to nic - własnej energii, choć przecie ja podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem

jego dochody...

Mincle i zawsze Mincle!... Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam jeden

przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej aniżeli dwa pokolenia Minclów

przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i

tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i

szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart Minclów, i jak mi Bóg miły, dla

podobnego rezultatu drugi raz powtórzyłbym moją grę! Wolę obawiać się

bankructwa i śmierci aniżeli wdzięczyć się do tych, którzy kupią u mnie parasol,

albo padać do nóg tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w

waterklozety...

- Zawsze ten sam! - szepnął Ignacy.

24

Wokulski ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy

rzekł łagodnie:

- Nie gniewasz się, stary ?.

- Czego? Alboż nie wiem, że wilk nie będzie pilnował baranów...Naturalnie...

- Cóż u was słychać? - powiedz mi.

- Akurat tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów przybyło,

a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego subiekta.

- Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały.

- Bagatela!

Wokulski spojrzał na niego z boku i uśmiechnął się widząc, że stary odzyskuje

dobry humor.

- Ale co w mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś, musi być dobrze.

- W mieście...

- Z dawnych kundmanów nie ubył kto? - przerwał mu Wokulski, coraz szybciej

chodząc po pokoju.

- Nikt! Przybyli nowi.

- A... a...

Wokulski stanął jakby wahając się. Nalał znowu szklankę wina i wypił

duszkiem.

- A Łęcki kupuje u nas?...

- Częściej bierze na rachunek.

- Więc bierze... - Tu Wokulski odetchnął. - Jakże on stoi ?

- Zdaje się, że to skończony bankrut i bodaj że w tym roku zlicytują mu

nareszcie kamienicę.

Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem.

- Proszę cię... A panna Łęcka nie wyszła za mąż ?

- Nie.

- A nie wychodzi ?...

- Bardzo wątpię. Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania, a

żadnego posagu? Zestarzeje się, choć ładna. Naturalnie...

Wokulski wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz nabrała dziwnie

rzewnego wyrazu.

- Mój kochany stary! - mówił biorąc Ignacego za rękę - mój poczciwy stary

przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się, jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i

jeszcze w tym pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy... jak

mnie karmiłeś... jak oddawałeś mi co lepsze odzienie... Pamiętasz ?...

Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre, skoro aż

tak rozwiązało usta Wokulskiemu.

Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę mówił jakby do siebie :

- Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny, czy

już kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą samotnością nie

jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie

25

wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry

nadziei...

Pan Ignacy poruszył się na krześle z zamiarem protestu.

- Pozwól sobie przypomnieć - odezwał się - że z początku pisywałem listy

bardzo życzliwe, owszem, może nawet za sentymentalne. Zraziły mnie dopiero

twoje krótkie odpowiedzi.

- Alboż ja do ciebie mam żal ?...

- Tym mniej możesz go mieć do innych pracowników, którzy nie znają cię tak

jak ja.

Wokulski ocknął się.

- Ależ ja do żadnego z nich nie mam pretensji. Może - odrobinę - do ciebie, żeś

tak mało pisał o... mieście... W dodatku bardzo często ginął „Kurier” na poczcie,

robiły się luki w wiadomościach a wtedy męczyły mnie najgorsze przeczucia.

- Z jakiej racji? Wszakże u nas nie było wojny - odparł ze zdziwieniem pan

Ignacy.

- Ach, tak!... Nawet dobrze bawiliście się. Pamiętam, w grudniu mieliście

świetne żywe obrazy. Kto to w nich występował ?...

- No, ja na takie głupstwa nie chodzę.

- To prawda. A ja tego dnia dałbym - bodaj - dziesięć tysięcy rubli, ażeby je

zobaczyć. Głupstwo jeszcze większe!... Czy nie tak ?...

- Zapewne - chociaż dużo tu tłumaczy samotność, nudy...

- A może tęsknota - przerwał Wokulski. - Zjadała mi ona każdą chwilę wolną od

pracy, każdą godzinę odpoczynku. Nalej mi wina, Ignacy.

Wypił, zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem :

- Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj trwającej od

wieczora do nocy. Płynąłem sam i Cygan przewoźnik. Nie mogąc rozmawiać,

przypatrywałem się okolicy. Były w tym miejscu piaszczyste brzegi jak u nas. I

drzewa podobne do naszych wierzb, wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów

sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem w kraju i że nim noc

zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale jednocześnie zniknęły mi z oczu

brzegi. Byłem sam na ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe

gwiazdy.

Wówczas przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że dziś ostatnim

między mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy, że w tej chwili u was może

nikt nie patrzy na nie, nikt o mnie nie pamięta, nikt!... Uczułem jakby

wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero przekonałem się, jak głęboką mam ranę

w duszy.

- Prawda, że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy - szepnął pan Ignacy.

- Od tego dnia uległem dziwnej chorobie - mówił Wokulski. - Dopóki

rozpisywałem listy, robiłem rachunki, odbierałem towary, rozsyłałem moich

ajentów, dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy albo czuwał nad

skradającym się grabieżcą, miałem względny spokój. Ale gdym oderwał się od

interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi - czy ty

26

rozumiesz, Ignacy ? - jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało, chodzę,

jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet

śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny

niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę.

Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność

rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor

obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru bez żadnego zresztą powodu budził

we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: