ROZDZIAŁ 01

Hawkins Hallow

Maryland

6 lipca 1987 roku

W uroczej kuchni ślicznego domku przy Pleasant Avenue Caleb Hawkins próbował się nie krzywić, gdy jego matka pakowała swoją wersję prowiantu na piknik.

W świecie jego matki dziesięcioletni chłopcy nie mogli się obejść bez świeżych owoców, owsianych ciasteczek domowego wypieku (nie były takie złe), połowy tuzina jajek na twardo, torby krakersów z masłem orzechowym, pałeczek z marchewki i selera (fuj!) i kanapek obficie obłożonych szynką i serem.

Wcisnęła jeszcze do koszyka termos z lemoniadą, paczkę papierowych serwetek i dwa pudełka słodkich bułeczek na śniadanie.

– Mamo, nie umrzemy tam z głodu – jęknął, gdy stanęła, studiując zawartość spiżarni. – Będziemy tylko w ogrodzie Foxa.

To było kłamstwo i trochę zapiekło go w język. Ale matka nigdy by go nie puściła, gdyby znała prawdę. I, kurczę, w końcu miał już dziesięć lat. W każdym razie skończy już jutro.

Frannie Hawkins oparła ręce na biodrach. Była zadziorną, atrakcyjną blondynką o błękitnych oczach, z modnie zrobioną trwałą. Miała trójkę dzieci, a Cal był jej oczkiem w głowie i jedynym synem.

– No dobrze, sprawdźmy, co masz w plecaku.

– Mamo!

– Kochanie, chcę się tylko upewnić, że niczego nie zapomniałeś. – Okrutna na swój radosny sposób Frannie rozpięła granatowy plecak syna. – Bielizna na zmianę, czysta koszulka, skarpetki, dobrze, dobrze, spodenki, szczoteczka. Cal, gdzie są plastry, które kazałam ci zabrać, i jeszcze woda utleniona i spray na owady?

– Kurczę, nie jedziemy do Afryki.

– Nie szkodzi – odparła Frannie i palcem wskazała synowi kierunek, w którym miał się udać, by zabrać opatrunki. Gdy wyszedł, wyjęła z kieszeni kartkę urodzinową i wsunęła mu do plecaka.

Cal urodził się – po ośmiu godzinach i dwunastu minutach morderczego połogu – dokładnie minutę po północy. Każdego roku o dwunastej Frannie podchodziła do łóżka syna, przez tę jedną minutę patrzyła, jak spał, a potem całowała go w policzek.

Teraz skończy dziesięć lat, a ona nie będzie mogła dopełnić rytuału. Poczuła pieczenie pod powiekami i słysząc dudniące kroki chłopca, odwróciła się, żeby wytrzeć nieskazitelnie czysty blat kuchenny.

– Mam wszystko, okej? Frannie odwróciła się z promiennym uśmiechem.

– Okej. – Podeszła do syna i przesunęła dłonią po jego krótkich, miękkich włosach. Był jej małym blond aniołkiem, pomyślała, ale jego włosy już ciemniały i przypuszczała, że w końcu nabiorą koloru jasnego brązu.

Tak jak jej, gdyby nie pomoc „Garniere Naturals Blond”. Odruchowo poprawiła mu na nosie okulary w ciemnych oprawkach.

– Pamiętaj, żebyś zaraz po przyjeździe podziękował pani Barry i panu O'Dellowi.

– Podziękuję.

– I zanim jutro wrócisz do domu.

– Tak jest, proszę pani. Ujęła twarz syna w dłonie i popatrzyła przez grube szkła w oczy o tym samym, szarym odcieniu, jak u jego ojca.

– Bądź grzeczny – powiedziała i pocałowała go w policzek. – Baw się dobrze. – Teraz w drugi. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, moje maleństwo.

Zwykle Cal nie cierpiał, gdy nazywała go „maleństwem”, ale teraz z niewiadomego powodu trochę się rozczulił i poczuł całkiem dobrze.

– Dzięki, mamo. Zarzucił plecak i podniósł wypakowany kosz piknikowy. Jak, u licha, ma dojechać aż do Hawkins Wood na rowerze obładowanym połową sklepu spożywczego? Chłopaki mu nie odpuszczą.

I tak nie miał wyjścia, więc zatargał wszystko do garażu, gdzie jego rower wisiał schludnie – wymóg mamy – na przyśrubowanym do ściany stojaku. Przemyślawszy sprawę, pożyczył od ojca dwie liny do skoków na bungee i przywiązał kosz piknikowy do bagażnika.

Wskoczył na siodełko i popedałował do furtki.

Fox skończył pielić swoją część ogrodu warzywnego, po czym wziął spray, który co tydzień przygotowywała jego matka, żeby odstraszyć jelenie i króliki od darmowego bufetu. Mieszanka czosnku, surowego jajka i pieprzu cayenne śmierdziała tak okropnie, że musiał wstrzymać oddech, gdy spryskiwał grządki zielonego groszku, fasolki limeńskiej, ziemniaków, marchewki i rzodkwi.

Odsunął się, wziął głęboki oddech i przyjrzał swojej pracy. Jego matka była piekielnie zasadnicza, jeśli chodziło o ogród. Poszanowanie Ziemi, życie w harmonii z Naturą i cały ten kram.

Fox wiedział, że chodziło też o wyżywienie i zarobienie pieniędzy na utrzymanie sześcioosobowej rodziny – i każdego, kto wpadł z wizytą. Dlatego jego ojciec i starsza siostra Sage sprzedawali właśnie na straganie świeże jajka, kozie mleko, miód i zrobione przez matkę dżemy.

Spojrzał na młodszego brata Ridge'a, który leżał rozciągnięty między grządkami i bawił się zielskiem, zamiast je wyrywać. Matka usypiała w domu ich maleńką siostrę Sparrow i zostawiła Ridge'a pod opieką Foxa.

– Dalej, Ridge, wyrywaj te głupie chwasty. Chcę już iść.

Ridge uniósł twarz i popatrzył na brata rozmarzonymi oczami.

– Dlaczego nie mogę iść z tobą?

– Bo masz osiem lat i nie umiesz nawet wypielić głupich pomidorów. – Poirytowany Fox podszedł do grządki Ridge'a, przykucnął i zaczął wyrywać zielsko.

– Właśnie że umiem. Tak, jak liczył, urażony Ridge z pasją zabrał się do pielenia. Fox wyprostował się i wytarł ręce o dżinsy. Był wysokim, szczupłym chłopcem z masą brązowych włosów splątanych wokół twarzy o ostrych rysach. Gdy szedł po spray, w jego piwnych oczach malowała się satysfakcja.

Rzucił pojemnik obok brata.

– Nie zapomnij popryskać ich tym gównem. Przeciął ogród, obchodząc to, co pozostało – trzy niskie ściany i fragment komina – ze starej kamiennej chaty stojącej na skraju warzywnika. Ruina tonęła – tak jak lubiła mama – w powodzi kapryfolium i powoju.

Ominął kurnik i dziobiące wokół kurczęta, wybieg, gdzie stały dwie luźno przywiązane, znudzone kozy, przeszedł skrajem ziołowego ogrodu matki i skierował się do tylnych drzwi. W przestronnej kuchni blaty uginały się od słoików do przetworów, pokrywek, kostek wosku i misek pełnych knotów.

Fox wiedział, że większość mieszkańców Hollow i okolicy uważała jego rodzinę za zdziwaczałych hipisów, ale to mu nie przeszkadzało. Na ogół znajdowali z nimi wspólny język, a ludzie z radością kupowali od nich jajka i przetwory, makatki, świece domowego wyrobu i rękodzieła mamy albo zatrudniali jego tatę na budowach.

Fox umył się przy zlewie, a potem przejrzał szafki i wielką spiżarnię w poszukiwaniu czegokolwiek, co nie było zdrową żywnością.

Nic z tego.

Podjedzie do sklepu – tego zaraz za miastem, tak na wszelki wypadek – i wyda trochę oszczędności na ciasteczka czekoladowe i piankę.

Do kuchni weszła matka, ubrana w letnią sukienkę, odrzucając na plecy długi warkocz.

– Skończyliście?

– Ja tak, Ridge już kończy. Joanne podeszła do okna, potargała włosy Foxa i położyła rękę na jego karku, przyglądając się młodszemu synowi.

– Zostało trochę pierników z chleba świętojańskiego i wegetariańskich parówek, które możesz zabrać, jeśli chcesz.

– Ach. – Paskudztwo. – Nie, dzięki. Nic mi nie trzeba. Wiedział, że ona wiedziała, że będzie jadł mięso i rafinowany cukier. I wiedział też, że ona wiedziała, iż on wie, ale nie zamierzała go za to łajać. Mama wierzyła w samodzielne dokonywanie wyborów.

– Baw się dobrze.

– Będę.

– Fox? – Stała nadal przy zlewie, a padające z okna słońca tworzyło aureolę wokół jej włosów. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

– Dzięki, mamo. – Myśląc już tylko o słodyczach, wypadł przez drzwi, złapał rower i wyruszył na spotkanie z przygodą.

Stary nadal spał, gdy Gage wrzucał zapasy do plecaka. Słyszał jego chrapanie przez cienkie ściany ciasnego, lichego mieszkania nad kręgielnią, w której stary mył podłogi, sprzątał toalety i wykonywał każdą robotę, jaką zlecił mu ojciec Cala.

Gage może i nie miał jeszcze dziesięciu lat, ale dobrze wiedział, dlaczego pan Hawkins zatrudniał jego ojca i dlaczego mieli bezpłatne mieszkanie, które przysługiwało ojcu jako „dozorcy” budynku. Pan Hawkins litował się nad nimi – a zwłaszcza nad Gagiem, pozbawionym matki synem nędznego pijaka.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: