Był to mały pokój, ogromnie załadowany instrumentami fizycznymi, książkami, na ścianach wisiały mapy geograficzne — jak mi się zdawało, jakichś okolic pustynnych — na podłodze stały różnej wielkości globusy. Urządzenie stanowiło ogromne amerykańskie biurko, kilka foteli i stojące pod ścianami stoły z jakimiś bardzo złożonymi aparatami o wielu lampach katodowych. Tyle zdążyłem zauważyć — gdy usiadłem, zaproszony, i spojrzałem na mego gospodarza. Był on dziwnie skupiony i poważny.
— Mr McMoor, proszę pana bardzo, aby pan się starał mnie dobrze zrozumieć i, o ile możliwe, uwierzyć w to, co panu powiem. Postaram się potem pańskie wątpliwości rozproszyć za pomocą dowodów naocznych. — Uczynił szeroki gest ręką i spytał, podnosząc ze stołu jakąś gazetę: — Czy przypomina pan sobie, jakie zjawisko ukazało się na niebie naszej półkuli przed trzema miesiącami?
Natężyłem pamięć.
— Zdaje mi się, że pojawiła się jakaś wielka kometa, czy też meteor, nie pamiętam już dobrze — powiedziałem. — Byliśmy wtedy zajęci kapitulacją Niemiec, astronomia z meteorologią musiały pójść w kąt.
— Tak właśnie było — mój rozmówca zdawał się być bardzo zadowolony. — Musi pan wiedzieć, że jestem z zawodu fizykiem. Nawet astrofizykiem — dodał po chwili, jakby się namyślając. — Wspomniany przez pana meteoryt upadł na granicy Północnej i Południowej Dakoty, wywołując pożar lasów i zniszczenie ich na przestrzeni trzech tysięcy hektarów z górą. Będąc w tych stronach, wybrałem się, by zwiedzić z kolegami z obserwatorium w Mount Wilson miejsce upadku meteorytu. Był to pewnego rodzaju wąwóz rozrytej ziemi, to ciało kosmiczne zdawało się nie bardzo słuchać praw niebieskiej mechaniki: zetknęło się ze skorupą ziemi pod bardzo ostrym kątem, niemal po stycznej. Blisko dwa kilometry mknęło ono przez las, wyorywując bruzdę głęboką miejscami na dwanaście metrów, zapalając i kładąc ciśnieniem powietrza drzewa, aż zaryło się w pagórku, którego szczyt został przez nie zniesiony, na głębokości kilkudziesięciu metrów. Wysoka temperatura i płonący ciągle las utrudniały dostęp do miejsca, w którym zagadkowy meteoryt się znajdował. Najdziwniejsze było, że w pobliżu nie znaleźliśmy żadnych odłamków żelaza meteorycznego, w ogóle nic, co by mogło nas objaśnić o strukturze tego tworu. Przy pomocy sprowadzonych maszyn i najętych robotników udało mi się wykopać, po sztucznym ostudzeniu, to ciało; o różnych tarapatach związanych z jego wydobyciem opowiem panu dokładniej innym razem. Ten bolid jest obecnie tu, może pan go zobaczyć w dzień, nawet jutro. Nie jest to właściwie bolid… — zawahał się.
— Czy to jest może pocisk rakietowy z Europy? — spytałem. — Niemcy próbowali je rzucać, ale, o ile wiem, tylko na Wyspę.
— Tak, to jest pocisk rakietowy — powiedział Frazer — jest pan nader domyślny, ale nie z Europy.
— Japonia?
— Ani to… — i wskazał na wielkie planigloby, które wisiały na ścianie. Spojrzałem dokładnie. Jakieś wielkie, dziwnie żółte powierzchnie, kręte, ciemne, jakby pokryte lasem masywy, białe kapy śniegów na biegunach… ujrzałem nagle drobną, zawęźloną sieć kanałów…
— Mars — krzyknąłem prawie.
— Tak, to jest pocisk z Marsa — powiedział Frazer powoli i położył przede mną przedmiot, który bardzo ostrożnie wyjął z szuflady. — A to jest pierwsza wieść z drugiej planety…
Na czerwonym blacie biurka leżał lśniący błękitnie wałek z jakiejś metalicznej substancji. Ująłem go w rękę — zwisła mi.
— Czy to ołów? — spytałem. Mr Frazer uśmiechnął się.
— Nie, to nie jest ołów, to jest bardzo rzadki na Ziemi metal: to jest pallad…
Odkręcałem powoli wieczko — zalśnił matowo gwint — zaglądnąłem do wnętrza: był to wydrążony walec, wypełniony jakimś proszkiem.
— I cóż to jest?
Mr Frazer wysypał proszek na kawałek białego papieru, potem położył papier na szklanej płycie zawieszonej na dwu statywach i przyłożył od spodu metalowy wałek. Przesunął nim raz w jedną, raz w drugą stronę. Zdaje mi się, że krzyknąłem. Na papierze drobinki proszku, jakby opiłki, ułożyły się w rysunek: trójkąt ze zbudowanymi na bokach kwadratami. Twierdzenie Pitagorasa. Pod spodem widniały trzy małe znaczki podobne nieco do nut. Frazer zesypał starannie proszek do walca, zamknął go i schował do szuflady. Następnie spojrzał na mnie, jakby chcąc zbadać, jakie wrażenie wywarł na mnie ów dziwny pokaz, i mówił dalej:
— McMoor… nie tylko wieści z innej planety przyniósł pocisk… ale także żywe wrażenia…
— Ludzie z Marsa?
— Żeby to ludzie… w pocisku znajdował się bardzo złożony mechanizm. Jakby panu powiedzieć? Brak na to w ogóle słów… Coś jakby robot mechaniczny… zobaczy go pan… Sądziliśmy, że to jest po prostu taki pilot–robot, który kierował rakietą. Ale nie: okazało się, że w pewnym miejscu, w centrum, znajduje się, nie do uwierzenia, chodźmy, musi pan to sam zobaczyć. Ja sam, ilekroć nie widzę tego dzień, zaczynam raczej wierzyć we własny rozstrój nerwowy…
Wyszliśmy na korytarz. W głowie mi huczało — nie uważałem dobrze na otoczenie — zauważyłem tylko, że wsiedliśmy do windy, której szyb ział w środku bloku oplecionego schodami. Winda drgnęła i podłoga zapadła się pod nami. Jazda trwała krótko. Na dole był taki sam korytarz — długi, tylko nieco ciemniejszy, gdyż co druga lampa ścienna nie płonęła.
Trzasnęły rygle, drzwi potężne, na kształt śluzy żelaznej, powoli odsunęły się — wszedłem.
W powietrzu uczułem od razu jakiś ciężki, niemiły zapach. Usłyszałem rytmiczny, słaby stukot, jakby pracującej pompy, połączony z mlaskaniem oleju w wentylach. Światło zabłyszczało: był to pokój o stalowych ścianach i niskim pułapie. Na środku widniały dwa potężne słupy drewniane, a między nimi, jakby na kozłach, leżała jakaś bezkształtna machina, lśniąca czarno i niebiesko. Wyglądała jak wielka głowa cukru, wyposażona w, zwisające na podłogę spiralne węże z metalu. Podstawa jeżyła się gwintami i szczękami.
W różnych miejscach widniały przegrody jaśniejsze, jakby z masy szklistej, a sam szczyt stożka posiadał coś w rodzaju czapki metalowej czy też bardzo wielkiej nakrętki.
— To jest „człowiek z Marsa” — powiedział bardzo cicho Frazer. Twór leżał nieruchomo, tylko rytmiczne tykanie wydobywało się z jego wnętrza.
— A… czy on… czy to żyje?
— Nie wiemy jeszcze, jak to działa… — powiedział Mr Frazer. — Widzi pan — podszedł i odkręcił powoli kaptur na czubie, najpierw w jedną, potem w drugą stronę — tu jest kamera. Tylko nie dotykaj pan, na miłość boską — dodał z przestrachem, gdy pochyliłem się zbyt nisko.
Ujrzałem nie większą od pomarańczy gruszkę metalową, która miała ogromną liczbę wychodzących z jednego bieguna drucików.
— O, tu jest okienko…
Rzeczywiście, ta stalowa czy też palladowa gruszka miała na przeciwnym końcu okienko wypełnione przezroczystą masą. Spojrzałem do środka. Widniało tam bardzo słabe, powolne, ale rytmiczne bulgotanie. W momentach nasilenia wyglądało to jak pasma świecącej żelatyny czy też śluzu rybiego. W chwilach zaciemnienia widoczne były pojedyncze, blado świecące punkty, których stadium rozjaśnienia zlewało się w jeden błysk.
— Co to jest? — mimo woli mówiłem szeptem.
— On, zdaje się, nie przyszedł jeszcze do siebie, a może coś w nim się uszkodziło przy lądowaniu — powiedział Frazer, nasadzając kołpak na swoje miejsce. Wyprowadził mnie szybko na korytarz, przekręcił korbę, która zamknęła grubą płytę stalową drzwi, oglądnął się jakby z ulgą (gdzie się podział ten panujący nad sobą, zrównoważony mężczyzna z górnej sali?) i dodał: — To, co pan widział, to jest właśnie to jedno żywe… w nim.
— W kim?
— No w tym gościu Marsjaninie… jakby rodzaj plazmy, nie wiemy jeszcze dobrze co…
Przyspieszył kroku. Patrzyłem na niego z boku, aż podniósł głowę:
— Ja wiem, co pan myśli, ale gdyby pan widział, co on zrobić może… tak jak ja widziałem, to nie wiem, czy by pan wszedł dobrowolnie jeszcze raz do tego pokoju.
I wepchnął mnie do windy.
Winda zamruczała cicho i podniosła się lekko w górę. W głowie mi szumiało, uczułem lekki zawrót, chwyciłem za rękojeść przy drzwiach. Nagle stanęliśmy. Frazer patrzył na mnie badawczo przez dłuższą chwilę, jakby stwierdzając wrażenie, jakie wywarła na mnie niezwykła demonstracja. Potem otworzył drzwi i wyszedł pierwszy.