– Co może mi pani powiedzieć na temat Billy’ego Bishopa? – rzuciłem wyzywająco.
Zmrużyła oczy i zacisnęła usta, jakby wydała ostateczną diagnozę. Jeśli doktor Mossberg była taka bystra, za jaką ją brałem, odgadła właściwie: coś na kształt pełnoobjawowego zespołu stresu pourazowego. Minęło kilka chwil.
– W porządku – odezwała się wreszcie. – Przepraszam, że się wtrącam. Weszło mi w nawyk, że pcham się tam, gdzie mnie nie chcą.
– Nic nie szkodzi. Rozumiem.
Kiwnęła głową – Jeśli chodzi o Billy’ego… – zaczęła, przechodząc do poruszonego przeze mnie tematu – uważam, że jest on bardzo niebezpieczny. Sprawia wrażenie młodego człowieka bez sumienia. Nie dziwi mnie, że odebrał życie siostrze.
– Na jakiej podstawie pani tak twierdzi?
– Oczywiście nie na podstawie tego, co mi sam powiedział. Z ochotą mówi o Nantucket, Manhattanie, sporcie, telewizji i wszystkim, co nie dotyczy śmierci córki Bishopa czy jego przeżyć z Rosji. Unika tych tematów jak ognia.
– Mogę go zrozumieć.
– W to nie wątpię – rzuciła i zawiesiła głos, by podkreślić swoją myśl.
– Rozmawiamy o Billym – przypomniałem jej delikatnie. – Obiecuję, że nad sprawami, których sam unikam, popracuję innym razem.
– Ma pan rację. Zgubiłam wątek. – Mrugnęła do mnie. – Wracając do Billy’ego, najbardziej mnie martwią wyniki testów psychologicznych, które przeprowadziliśmy wczoraj tuż po przyjęciu go na oddział.
Na podstawie testów psychologicznych, takich jak kwestionariusz osobowości MMPI, test pamięci wzrokowej Bender Gestalt czy test Rorschacha, dokonuje się wielostronnej oceny pacjenta. Mają one określić, czy badany cierpi na chorobę psychiczną, oraz rozpoznać jego podstawowe cechy charakteru, a także to, co myśli o sobie i jak reaguje na otaczający go świat.
– Czy współpracował z badającym?
– Niezupełnie. Wynik na skali kłamstwa wskazuje, że na wiele pytań dawał nieprawdziwe odpowiedzi. Tak bardzo się starał wypaść na całkowicie zdrowego psychicznie, że nie podpisywał się pod żadną oznaką lub symptomem zaburzeń psychicznych. Swój nastrój w skali od jednego do dziesięciu oceniał na dziesięć. Twierdził, że w plamach z testu Rorschacha widzi tylko wesołe obrazy. Żadnej krwi. Żadnych potworów. Żadnej przemocy. Mówił, że „zawsze” znajduje dobry kontakt z ludźmi i nic go nie drażni w ich postępowaniu.
– Czy badanie dostarczyło jakichś użytecznych danych?
– Owszem. – Doktor Mossberg wzięła z biurka skoroszyt i otworzyła go na pierwszej stronie. – Na początek najważniejsze: Billy jest bardzo inteligentny. Jego IQ wynosi 152. W tym wypadku to dobrze i źle.
– Dlaczego źle?
– Dlatego, że jego inteligencji towarzyszy moralna pustka. Pozwala mu to być jedynie bardziej przebiegłym drapieżnikiem. W częściach projekcyjnych testu jego odpowiedzi były bardzo egocentryczne. Patrzył na ludzi niemal wyłącznie przez pryzmat ich przydatności dla niego. – Przewróciła kilka kartek. – Poproszono go na przykład, żeby skomentował rysunek przedstawiający policjanta ścigającego przestępcę. Mężczyzna trzymał w garści plik banknotów. Jedyne, co Billy miał do powiedzenia, to: „Gdybym ja miał tę forsę, nigdy by mnie nie dogonił”. Na namowy badającego, żeby jeszcze coś dodał, rzucił: „Też kiedyś załatwię sobie spluwę”.
– Nie napomknął, że ten człowiek zrobił coś złego? – zapytałem. – Nie zastanawiał się, co by się z nim stało, gdyby go złapali?
Pokręciła głową.
– Nic, co wiązałoby się z prawem, moralnością czy karą. – Jeszcze raz zerknęła do raportu. – Na widok rysunku przedstawiającego baseballistę leżącego między bazami i trzymającego się za kolana powiedział: „Nie chciałem latem grać w baseball, ale ojciec mnie zmusił. Głupia gra”.
– Nie wykazał żadnego zainteresowania, dlaczego gracz odniósł kontuzję?
– Najmniejszego – odparła Mossberg, nie podnosząc wzroku. – Trzeci przykład: gdy go poproszono, żeby opisał sytuację na rysunku przedstawiającym zapłakaną kobietę i wyraźnie wściekłego mężczyznę wychodzącego z pokoju, powiedział: „Czy ona musi się tak drzeć? Trudno wytrzymać w takim hałasie. Facet powinien wrócić i ją uciszyć”.
Wzdrygnąłem się. Przypomniałem sobie, jak Tess, druga bliźniaczka, rozpłakała się, gdy byliśmy z Andersonem w gabinecie Bishopa. Czy płacz małej Brooke mógł tak zdenerwować Billy’ego, że zatkał jej tchawicę?
– Czy zapytała pani Billy’ego wprost o śmierć siostry?
– Tylko ogólnie. Spytałam go, co się stało z Brooke.
– I co?
– Powiedział, że przestała oddychać.
– Czy okazał jakieś emocje?
– Żadnych.
– Wyczuła pani u niego poczucie winy?
– Twierdzi, że nie ma z tym nic wspólnego.
– Ale pani mu nie wierzy.
– No cóż… Nie. Oczywiście, że nie.
– Dlaczego?
Mossberg spojrzała na mnie z ukosa.
– Nie słyszałam, żeby ktoś miał jakieś wątpliwości co do winy Billy’ego. Pan Bishop życzył sobie, by syn do czasu rozprawy pozostał w bezpiecznym miejscu, z dala od mediów. Domyślam się, że ma pan pomóc przygotować linię obrony tak, by można się było powołać na działanie w stanie niepoczytalności.
– Bishop tak powiedział? Spodziewa się, że Billy zostanie oskarżony o zamordowanie Brooke?
– Bez wątpienia. Czyżbym o czymś nie wiedziała? Czy ktoś w Nantucket wątpi, że to Billy zamordował siostrę?
Wziąłem głęboki wdech i wypuściłem powietrze.
– Mniej osób, niż pani sądzi.
5
Laura Mossberg zaprowadziła mnie do pokoju Billy’ego. Pomieszczenie było mniej więcej wielkości jej gabinetu, stało w nim nieduże drewniane biurko, krzesło i tapczan. Billy leżał na brzuchu i spał. Miał na sobie dżinsy i białą bawełnianą koszulkę. Przed drzwiami pokoju siedział z książką młody człowiek wyglądający na studenta.
– Billy znajduje się pod dwudziestoczterogodzinną obserwacją – wyjaśniła Mossberg. – Na naszym oddziale zazwyczaj nie trzymamy osób, które dopuściły się przemocy, ale przyjęliśmy go na prośbę dyrektora. Pan Bishop jest najważniejszym darczyńcą naszego centrum medycznego.
Nie zdziwiłem się. Wpływy Bishopa najwyraźniej były bardzo rozległe.
– Rozmowa z Billym nie powinna mi zająć więcej niż pół godziny – oświadczyłem.
– Proszę mnie zawołać, gdy pan skończy – rzekła Mossberg i poszła.
Wszedłem do pokoju. Billy przewrócił się na plecy, odgarnął z czoła niezbyt czyste blond włosy i wlepił we mnie wzrok. A więc jednak nie spał.
– Kim pan jest? – zapytał rozkazująco.
– Frank Clevenger – odparłem, odwzajemniając jego spojrzenie. – Jestem psychiatrą.
W niebieskich oczach Billy’ego zabłysły iskierki. Chłopak miał szesnaście lat i wyglądał jak typowy nastolatek w okresie przejściowym między dzieciństwem a dorosłością. Miał ładne rysy, które zapowiadały, że wyrośnie na przystojnego mężczyznę. Nos i szczękę miał niemal kobiecą, lecz za rok lub dwa, gdy nabierze ciała i rozrośnie się w barach, ów ślad kobiecości w jego fizjonomii sprawi, że ten amerykańsko-rosyjski syn miliardera będzie wzbudzał zaufanie u kobiet. Jeśli oczywiście nie wyląduje w więzieniu na resztę życia.
– Ojciec pana przysłał – stwierdził.
– Niezupełnie. Twój ojciec zgodził się, żebym się z tobą zobaczył. Pracuję dla policji z Nantucket.
Billy usiadł na tapczanie i uśmiechnął się.
– Podał mi pańskie nazwisko, jeszcze przed wyjazdem z domu. Proszę mi wierzyć: on pana przysłał.
Jego pewność siebie przypomniała mi Billa Fiska, nastolatka, który popełnił samobójstwo. Oczami wyobraźni ujrzałem, jak chodzi po moim gabinecie podczas pierwszej wizyty i opowiada głupstwa, jakim to szacunkiem cieszy się na ulicach. Dopiero po kilku miesiącach i pięćdziesięciu spotkaniach zdołałem go przekonać, żeby przestał zgrywać twardziela i opowiedział mi prawdę o sobie. Powinniśmy byli robić jeszcze mniejsze kroczki. Gdzieś bowiem podczas tej wędrówki ścieżkami jego cierpienia straciłem z nim kontakt. Zamknąłem oczy i wróciłem myślami do dnia, gdy odebrałem telefon z wiadomością, że chłopak się powiesił.