– Jesteś poetą – rzucił drwiąco Slattery. – Właśnie dlatego po ciebie posłałem.

Popatrzyłem na Lilly, która wciąż leżała odwrócona do ściany. Fachowo jej stan nazywał się zespołem Münchhausena, czyli celowym wywoływaniem objawów chorobowych w celu zwrócenia na siebie uwagi lekarzy. Nazwa pochodzi od nazwiska barona Karla Friedricha von Münchhausena – blagiera w stylu Paula Bunyana. Badania wykazały, że duży odsetek pacjentów cierpiących na tę chorobę pracuje, podobnie jak Lilly, w służbie zdrowia.

Wiele osób z zespołem Münchhausena w dzieciństwie leczyło się w szpitalu. Jedna z teorii głosi, że dzieci zaniedbywane przez rodziców, gdy stykają się z troskliwą opieką lekarzy, zaczynają utożsamiać chorobę z poczuciem bezpieczeństwa. Gdy dorosną, uzależniają się – jak od narkotyku – od grania roli chorego, co pomaga im uśmierzyć swoje lęki i tłumić przykre wspomnienia.

Psychiatra leczący pacjentów z zespołem Münchhausena musi namówić ich, by stawili czoło urazom psychicznym, które wyparli ze świadomości. Nie jest to takie proste, jak się wydaje. Ludzie ci zazwyczaj bronią się przed taką terapią, gdyż nie chcą dotrzeć do sedna swoich problemów.

Gdybym próbował nakłonić Lilly, by przyznała, że sama wywołała u siebie infekcję, mogłaby zamknąć się w sobie. Najważniejsze było dać jej do zrozumienia, że wierzę, iż została zakażona. Tylko jeden z zarazków żył w glebie. Drugi – groźniejszy, bo wręcz zabójczy – krył się w głębokich pokładach jej nieświadomości.

Przysunąłem krzesło do łóżka i usiadłem.

– Nikt nie wątpi, że jesteś chora. A już na pewno nie doktor Slattery. Sam mi powiedział, że ta infekcja to bardzo poważna sprawa.

Lilly się nie poruszyła.

Postanowiłem naruszyć nieco reguły zawodowe i dać jej trochę fizycznego ciepła, którego tak bardzo pragnęła. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czarnej linii, którą chirurg narysował na jej udzie. – Stres wpływa na układ odpornościowy. To fakt naukowy. Przewróciła się na plecy. Gdybym nie cofnął ręki, znalazłaby się na podbrzuszu Lilly.

– Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam – rzuciła, wpatrując się w sufit. – Jestem wykończona. Tym korowodem lekarzy. Faszerowaniem lekarstwami. Nie wiem, czy między kolejnymi pobytami w szpitalu spędziłam pięć dni z rzędu w domu. Inaczej sobie wyobrażałam ten przedłużony miesiąc miodowy.

– No tak, jesteś świeżo po ślubie. Wyczytałem to w twojej karcie.

– Przypuszczam, że całe moje życie jest dla ciebie otwartą książką.

– Nic bardziej mylnego.

Popatrzyła na mnie.

– Jak dawno jesteś po ślubie? – zapytałem.

– Cztery miesiące.

– Czy małżeństwo spełniło twoje oczekiwania?

Zesztywniała. Może dlatego, że mówiłem zbyt bezosobowo, zbyt analitycznie, za bardzo jak psychiatra, który przyszedł postawić diagnozę.

Postanowiłem jeszcze raz naruszyć granicę, która winna dzielić lekarza od pacjenta.

– Ja nie odważyłem się na małżeństwo – wyznałem.

– Dlaczego?

– Byłem raz zaręczony, ale nic z tego nie wyszło.

– Co się stało?

Przypomniałem sobie Kathy, gdy widziałem ją po raz ostatni: na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego Austin Grate.

– Moja narzeczona źle się czuła w tym związku. Próbowałem być i mężem, i lekarzem. W jednej i drugiej roli byłem do niczego.

– Przykro mi.

– Mnie też.

Lilly wyraźnie się odprężyła.

– Paul zachował się wspaniale. Był bardzo wyrozumiały mimo całej tej sytuacji. Mimo wszystkiego.

– Wszystkiego…

Zarumieniła się jak pensjonarka.

– Nie mieliśmy zbyt wiele okazji, żeby… no wiesz.

Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową, udając, że nie wiem.

– No… okazji, żeby – zachichotała – żyć jak nowożeńcy.

– Czy w ogóle mieliście dla siebie czas?

– Moje kłopoty z nogą zaczęły się zaraz po przyjeździe na St. Bart. W efekcie musieliśmy skrócić pobyt.

– A mąż przyjął to ze zrozumieniem.

– Zachował się wspaniale. Jest bardzo cierpliwy. Przypomina mi pod tym względem mojego dziadka. Myślę, że między innymi dlatego zakochałam się w Paulu.

Czasem, gdy rozmawiam z pacjentami, słyszę w głowie głos. To mój głos, ale dochodzi z tej części mnie, nad którą nie mam pełnej władzy – części, która czyta między wierszami, nawet moich własnych wypowiedzi, a potem odtwarza to, co nie zostało powiedziane. Seks, ból, dziadek. Kiedy uprawianie miłości odbierasz tak, jakby ci wstrzykiwano zarazki, skracasz miesiąc miodowy i pędzisz do szpitala.

– Opowiedz mi o nim. – Chciałem, żeby sama zdecydowała, o którym mężczyźnie ma mówić.

– O dziadku?

Uśmiechnąłem się jedynie.

– Jest spokojny i silny. Bardzo religijny. – Zawiesiła głos. – Mój ojciec umarł, kiedy miałam sześć lat. Przeprowadziłyśmy się z matką do dziadków.

– Czy oni jeszcze żyją?

– Tak, dzięki Bogu.

– Czy wiedzą o twoich kłopotach?

Potrząsnęła głową.

– Nie rozmawiałam o tym z rodziną.

– Nawet z matką?

– Nie.

Poczułem, że znalazłem klucz do psychiki Lilly. Wszystko wskazywało na to, że zakażenie nogi jest u niej metaforą urazu przeżytego w dzieciństwie.

– Ukrywanie takich spraw, zwłaszcza tak poważnych, może tylko pogłębić twój stres – oświadczyłem.

– Moi dziadkowie są już starzy, a matka ma własne problemy. Nie chcę ich tym obciążać.

– Przecież nie jest im obojętne, co się z tobą dzieje.

– Poradzę sobie.

Po tym, jak straciłaś ojca - odezwał się mój głos wewnętrzny – nie zaryzykujesz utraty dziadka, niezależnie od tego, ile cię będzie kosztować utrzymywanie z nim bliskiego kontaktu. Nawet jeśli będzie cię to kosztować utratę niewinności. Lub nogi.

Postanowiłem dalej mówić metaforami.

– Dotarcie do źródła tej infekcji może długo potrwać. Przydałby ci się ktoś, przed kim mogłabyś się otworzyć. Ktoś spoza rodziny. – Zerknąłem na błyszczącą skórę jej uda napiętą na opuchniętej tkance. – Kto by trochę rozładował napięcie, w jakim żyjesz.

– Jutro po południu robią mi nacięcie i zakładają dren.

– Muszą, bo inaczej zakażenie poszłoby w głąb ciała.

Popatrzyła na swoją nogę.

– Obawiam się, że to będzie okropny widok.

– Na razie to wszystko, co chciałem… zobaczyć… i usłyszeć – oznajmiłem.

Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojej nodze, po czym spojrzała na mnie.

– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wpadnę jutro po zabiegu – dodałem.

Kiwnęła głową.

– W porządku. – Uścisnąłem jej dłoń, wstałem i skierowałem się do drzwi.

Oto jak wygląda małe zwycięstwo w psychiatrii. Wślizgujesz się w zakamarki umysłu i obchodzisz jego mechanizmy obronne zadowolony, że jesteś o pół kroku bliższy poznania prawdy. Za następnym słowem lub spojrzeniem może się czaić demon, którego szukasz, cały w płomieniach, rozpaczliwie pragnący, byś go złapał, ale zaprogramowany na ucieczkę.

Wychodząc z pokoju Lilly, usłyszałem końcówkę swojego nazwiska wywoływanego przez głośnik nad głową. Zatrzymałem się przy dyżurce pielęgniarskiej, podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer szpitalnej centrali.

– Frank Clevenger – rzuciłem do mikrofonu.

– Telefon z zewnątrz do pana, doktorze. Proszę chwilę poczekać.

Chwila głuchej ciszy, a potem w słuchawce rozległ się niski głos:

– Halo?

Mimo że minęły dwa lata, odkąd się widzieliśmy po raz ostatni, bez trudu poznałem baryton Northa Andersona, czterdziestodwuletniego czarnego policjanta z Baltimore, któremu ciemne uliczki tego miasta są równie bliskie jak krew płynąca w żyłach jego umięśnionego ciała. Zaprzyjaźniliśmy się podczas pracy nad sprawą, która – jak sobie obiecywałem – miała być moją ostatnią. Zgłębianie umysłów morderców wykończyło mnie psychicznie.

– Długo się nie odzywałeś – powiedziałem.

– Zadzwoniłbym wcześniej, ale…

Ale prześladowało nas wspomnienie krwawej jatki. Jeden przypominał drugiemu sprawę Trevora Lucasa, szalonego chirurga plastycznego, który zamknął się na oddziale psychiatrycznym i zaczął przeprowadzać makabryczne zabiegi chirurgiczne, łącznie z amputacjami, na pacjentach i personelu. Zanim go przekonaliśmy, żeby się poddał, co zrobił dopiero wtedy, gdy poszedłem do niego na oddział, zdążył zgromadzić makabryczną kolekcję różnych części ciała, których widok wciąż prześladuje mnie w snach. Andersona dręczyły podobne koszmary.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: