W rzeczywistości już zanalizowałem jego umysł, tylko nie miałem zamiaru nikomu tego mówić.

Stanął przy mnie, przestępując z nogi na nogę, co wyglądało tak, jakby wciąż jeszcze szedł.

– Co sądzisz o tym adoptowanym świrze z Nantucket?

Serce mi zamarło.

– Chyba musiałbyś się z nim trochę namęczyć – ciągnął. – Jakieś dwa lata temu udusił kilka kotów na wyspie. Omal nie spalił rezydencji Bishopów. I włamał się prawie do wszystkich domów w okolicy. – Uśmiechnął się krzywo. – Pozdrowienia z Rosji, co?

– Z tego, co słyszałem, nie wiadomo, czy jest zamieszany w śmierć niemowlaka – zauważyłem. – Nie wykluczono śmierci łóżeczkowej.

– Daj spokój. Dzieciak pasuje jak ulał. O co się założysz, że ma moczenia nocne?

Rossetti mówił o triadzie moczeniach nocnych, podpalaniu i znęcaniu się nad zwierzętami, czyli typowych objawach znamionujących przyszłego psychopatę.

– Jest nieletni i na razie nie został o nic oskarżony. A w ogóle kto ci powiedział o całej sprawie?

– Jak to kto? Harrigan. Prokurator okręgowy. On wie, że ta sprawa to rakieta, która może go wynieść na stanowisko prokuratora generalnego.

– Słyszałem, że ma na nie chrapkę.

Rossetti położył mi rękę na ramieniu, wbijając wzrok w podłogę.

– Posłuchaj – szepnął. – Gdybym potrzebował niewielkiej regulacji… No wiesz, żadnej większej naprawy. Ogólnie wszystko ze mną w porządku. Wystarczyłoby chyba kilka sesji. Coś w tym stylu.

– Nie ma sprawy – odparłem automatycznie, nie mogąc przestać myśleć o Nantucket.

Rossetti jeszcze bardziej ściszył głos.

– Nie proszę cię o specjalne traktowanie. Ale wiem, że bywałeś w życiu w podobnych miejscach co ja. Nie mam ochoty do nich wracać, rozumiesz.

– Zadzwoń do mnie. Coś ustalimy. – Kątem oka dostrzegłem, że Justine patrzy na nas. Zauważyła, że to dostrzegłem, i wróciła do lektury.

Rossetti klepnął mnie w ramię i cofnął się o krok.

– Wyglądasz, kurczę, fantastycznie – powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli. – Jeździsz jeszcze na motorze?

Po naszej ostatniej sesji pojechaliśmy na swoich harleyach w stronę White Mountains. Kiwnąłem głową.

– Mojego wrzucą mi do trumny, bo pruję, dopóki czerwone światło nie zapali się na dobre, doktorku. – Wyciągnął palec w moją stronę i mrugnął do mnie. – Kto wie? Kiedyś mogę się nie wyrobić. – Ruszył do baru, gdzie Mario już lał mu spienione mleko do filiżanki.

Pokonałem resztę drogi dzielącą mnie od Justine. Czytała Popiół i żar.

– Przyjemna lektura? – zapytałem.

Odłożyła książkę.

– Bardzo smutna, Frank. Przez co ci ludzie musieli przejść. – Podsunęła mi krzesło.

Usiadłem. Oliwkowa skóra, pełne usta i ciemnobrązowe oczy przyglądające mi się badawczo. To, co we mnie złe, zawsze się wycofuje na widok pięknej kobiety.

– Wyglądasz na przygnębionego. Co się stało? – zapytała.

– Ciężki dzień – odparłem, nie rozwijając tematu.

– Co cię tak przygnębiło?

Zwykle to ja zadaję pytania. Odpowiadanie było zarazem niepokojącą i kuszącą odmianą. Wskazałem na książkę, którą czytała.

– Ludzie. Ich problemy. Świadomość, co możesz, a czego nie możesz dla nich zrobić.

– Tak – przyznała. W jej oczach błysnęła iskra zrozumienia. – To musi być bardzo trudne. – Wypiła resztkę kawy. – Dla mnie byłoby zbyt trudne.

Kiwnąłem na Maria, żeby przyszedł z dolewką, i strzepnąłem papierosa.

– Dlaczego tak uważasz?

– Nie umiałabym… jak to powiedzieć… zdystansować się.

– Mam ten sam problem.

Justine koniuszkiem palca zebrała trochę spienionego mleka z mojej kawy i oblizała palec.

– Ale mimo to spotykasz się z pacjentami. Nie boisz się o siebie?

– Codziennie.

Zapadło milczenie.

– Prawie cały dzień myślałam o tobie – wyznała.

Resztka zmęczenia przeszła mi jak ręką odjął. Wziąłem ją za rękę i poczułem, że mi zwalnia tętno.

Zabrałem Justine do siebie, do domu. Mieszkam na stusiedemdziesięciometrowym strychu z oknami od podłogi do sufitu wychodzącymi na stalowy szkielet Tobin Bridge, który łukiem spina Chelsea z Bostonem. Budynek wzniesiono z przeznaczeniem na fabrykę w czasach, gdy rewolucja przemysłowa przekształciła Chelsea ze skupiska farm i letnich domów w ciąg składów węgla i fabryk włókienniczych. Dom przetrwał dwa pożary, w 1908 i 1973 roku, które zrównały z ziemią większość miasta. Stał, gdy do miasta napływały fale imigrantów: mówiących po gaelicku Irlandczyków, rosyjskich Żydów uciekających przed pogromami, Włochów, Polaków, Portorykańczyków, Wietnamczyków, Kambodżan, Salwadorczyków, Gwatemalczyków i Serbów.

Widok, jaki miałem z okna, nie należał do zbyt wyrafinowanych. Właściwie był równie piękny co walka w wadze ciężkiej. Na pierwszym planie trzypiętrowe kamienice, kominy fabryczne i holowniki ciągnące pełną parą ciężkie tankowce po Mystic River. W oddali połyskujące w słońcu biurowce bostońskiej dzielnicy finansowej.

Justine, szczupła i elegancka w obcisłych, czarnych jak smoła spodniach i równie czarnej bluzce bez rękawów, stanęła przed jednym z okien, gdy nalewałem jej kieliszek merlota, a sobie szklankę wody Perrier.

– Twoje zdrowie – wzniosłem toast, podając jej kieliszek.

Zauważyła, że nie dołączyłem do niej.

– A ty nie pijesz?

– Nie mogę pić alkoholu – odparłem i urwałem. – A właściwie to mogę wypić więcej niż ktokolwiek. Po prostu jak zacznę, nie mogę przestać.

– Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego nie możesz przestać?

Przez chwilę wydawało mi się, że dzieli nas bariera językowa. Że nie zrozumiała, iż jestem na odwyku. Ale później spojrzała na mnie ze zrozumieniem, tak jak w Cafe Positano, i dotarło do mnie, że celowo zadała to pytanie i chce, żebym na nie odpowiedział. Skinąłem głową.

– Nie mogę przestać, bo zatracam się w alkoholu i kończy się na tym, że nie chcę wyjść z tego stanu.

– Racja.

– Wielkie dzięki. Ładnie by było, gdybym się mylił co do własnej choroby. Musiałbym się zastanowić, czy zasługuję na stawkę, jaką sobie liczę.

Roześmiała się. Gdy się przy tym poruszyła, odchylił się kołnierzyk jej bluzki, tak że mignął mi rowek między piersiami i rąbek czarnego koronkowego stanika.

– Nie to miałam na myśli. Chciałam powiedzieć „rozumiem”. – Upiła łyk wina.

Wciąż jednak uważałem, że należą się jej wyjaśnienia.

– To tak jak ból głowy, który przechodzi w końcu, gdy weźmiesz tabletkę. Wcześniej walczyłaś z bólem, ale teraz wiesz, że aby poczuć ulgę, wystarczy połknąć pigułkę. I połykasz. A tymczasem wśród tych fal ciszy przemija ci życie.

– Wiem. Moja matka na to umarła.

Poczułem się jak idiota.

– Z powodu alkoholizmu…?

– Tak. Wiesz, w Brazylii ludzie również mają tego rodzaju problemy.

– Przepraszam. Nie…

Zostawiła mnie przy oknie i podeszła do największego z pięciu obrazów wiszących na ceglanej ścianie ciągnącej się przez całe mieszkanie. Był to olej sześć na dziesięć stóp pędzla Bradforda Johnsona przedstawiający scenę ratowania załogi jednego statku przez załogę drugiego. Do masztów przywiązana jest lina, po której przesuwa się ponad wzburzonym morzem, wisząc na rękach, jeden z rozbitków.

– Bardzo mi się podoba ten obraz.

Stanąłem obok niej.

– Co takiego ci się w nim podoba?

– To, że ci ludzie zaryzykowali życie, aby pomóc innym. – Wskazała palcem nie zniszczony statek. – Mogli przepłynąć obok.

Jej uwaga przypomniała mi o szesnastoletnim chłopaku Bishopów, któremu groziło, że będzie sądzony jak dorosły i może dostać dożywocie. Czy machina sprawiedliwości zatrzyma się na chwilę, żeby go wysłuchać? A potem pomyślałem, jak by to było usłyszeć o jego torturowaniu zwierząt, o tym, co sam przeszedł w Rosji, o Darwinie Bishopie znajdującym córeczkę martwą w kołysce. Pomyślałem, że musiałbym poczuć zazdrość, strach, złość i wszystkie te emocje kłębiące się w tej rodzinie, aby zrozumieć, czy mogły doprowadzić do morderstwa.

– A gdyby oba statki zatonęły? – rzuciłem na wpół żartem.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: