– Za dnia i w nocy – zauważyłem.

– Mieszkamy w mieścinie o nazwie Siasconset, tuż przy plaży. Słońce. Czyste powietrze.

– Istny raj.

Uśmiechnął się, ale z lekkim przymusem.

– Tina jest znowu w ciąży.

Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy.

– Gratulacje. Który miesiąc?

– Szósty.

– Chłopiec czy dziewczynka? A może nie wiesz?

– Chłopiec. – Oczy mu się zwęziły, jakby próbował zobaczyć przyszłość przez mgłę.

Anderson był odważny i wrażliwy i cieszyłem się, że będzie ojcem. Nie wiedziałem jednak, jak bardzo jemu podoba się ta myśl.

– Jak się z tym czujesz? – zapytałem.

Skupił na mnie wzrok.

– Z czym? O co ci chodzi?

– O dziecko. Cieszysz się?

– Oczywiście. – Wzruszył ramionami i znów uśmiechnął się z przymusem. – Jak mógłbym się nie cieszyć?

Z wielu powodów - zaszeptał głos w mojej głowie.

– Ludzie różnie reagują na wiadomość, że mają mieć dziecko – zauważyłem.

Potrząsnął głową, spojrzał w dal ponad wodą.

– Nie przyjechałem tu po to, żeby leżeć na twojej kozetce, Frank. Czy ty nigdy nie przestajesz być psychiatrą?

Nigdy, co kosztowało mnie utratę więcej niż jednego przyjaciela i niezliczonych zaproszeń na obiad. Nie umiałem już poprzestać na ślizganiu się po powierzchni spraw. Stałem się nieustępliwym kopaczem – takim, że nawet prośba Andersona, bym odczepił się od jego nieświadomości, nie mogła mnie powstrzymać od dociekań. Zastanawiałem się, czy mieszane uczucia związane z bliskimi narodzinami syna nie są przyczyną jego zainteresowania śmiercią dziecka Bishopa.

– Przepraszam. – To jedyne, co mogłem powiedzieć.

Obrócił się i spojrzał mi w oczy.

– Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Jestem skonany. Byłem na nogach przez całą noc.

– Nie ma sprawy.

– A co u ciebie? Słyszałem, że Mass General należy do najlepszych. Doskonali lekarze.

– Z pewnością nie przyleciałeś tu, żeby komplementować moją pracę.

Nachylił się do mnie.

– Posłuchaj, pamiętam, co powiedziałeś mi wczoraj przez telefon. Wierz mi, od tamtej sprawy mnie również męczą po nocach koszmary. Wciąż widzę…

– A zatem wciąż jesteś człowiekiem – przerwałem mu, bo nie chciałem, żeby mi przypominał tę jatkę.

– Nie mogę mieć do ciebie pretensji, że tym razem nie chcesz się w to ładować.

– To dobrze, bo nie mam zamiaru.

– Mogę ci powiedzieć, co mnie gnębi? – zapytał.

– Przecież sam oświadczyłeś przed chwilą, że nie chcesz mieć nic wspólnego z moją kozetką?

Anderson nie dał się zbić z tropu.

– Tak jak ci powiedziałem przez telefon, mimo swoich milionów Darwin Bishop niemal mnie poprosił, żebym przesłuchał jego syna. Od razu w domu. Bez adwokata. Bez żadnego sprzeciwu. Mógł na miesiące związać nam ręce, dopóki byśmy nie przedstawili mocnych dowodów. – Potrząsnął głową. – Dzieciak nic nie powiedział, ale mimo to…

– Może nie miał powodów, by ci przeszkadzać. Może mimo wszystko dziewczynka zmarła z powodu SIDS.

– Nie.

– Jesteś pewny?

– Dostaliśmy wczoraj wyniki autopsji. Brooke Bishop zmarła z powodu uduszenia na skutek niedrożności dróg oddechowych. Jej przewód nosowy i tchawica były zatkane środkiem do uszczelniania okien.

Zrobiło mi się niedobrze. Starałem się nie myśleć o ostatnich minutach życia małej Brooke Bishop, ale niechciane obrazy i emocje pokonały mój opór. Wyobraziłem sobie, jak patrzy wyczekująco na podchodzącego do niej mordercę, może się nawet do niego uśmiecha, gaworzy, a potem, z ciekawości, otwiera szeroko oczy na widok białej tubki ze środkiem uszczelniającym. Wyobraziłem sobie, jak się śmieje, gdy plastikowy koniec tubki łaskocze ją w nos, a potem milknie i zaczyna się wiercić, gdy zagłębia się w nozdrze. Wyobraziłem sobie, jak się krztusi i zamiera z otwartymi ustami i zatkanymi płucami. Koniec. Zastanawiałem się, czy miała ostatnie niemowlęce pragnienie, aby wzięto ją na ręce. Czy pobiegła myślami do matki: do jej twarzy, jej zapachu, jej dotyku?

– Frank? – odezwał się Anderson.

Znów skupiłem na nim uwagę.

– Słucham cię – powiedziałem.

– Jak mówiłem – podjął – gdybym był tak nadziany jak Darwin Bishop, załatwiłbym Billy’emu najlepszego adwokata…

– Billy’emu? – wtrąciłem.

– Najwyraźniej zmienili dzieciakowi imię, gdy przywieźli go z Rosji. Na stuprocentowo amerykańskie, nie uważasz?

Podczas mojej siedemnastoletniej praktyki psychiatrycznej miałem tylko jednego pacjenta, który popełnił samobójstwo. Nazywał się Billy Fisk. Nigdy nie przestałem się obwiniać o jego śmierć.

– Otóż to – westchnąłem.

– Co?

Zamknąłem oczy, próbując sobie przypomnieć Fiska. Nie ma zbiegów okoliczności - podpowiedział mi wewnętrzny głos. – Uznaj to za znak.

– Jesteś tutaj? – zapytał Anderson.

Spojrzałem na niego.

– Co jeszcze wiesz o tej rodzinie?

Anderson wyraźnie się odprężył i odetchnął z ulgą.

– Tak tylko pytam – zastrzegłem się. – Nie znaczy to, że podejmuję się tej sprawy.

Uniósł otwartą dłoń.

– Oczywiście – powiedział, ale ton jego głosu świadczył, że tak nie uważa. – Darwin Bishop wychował się na Brooklynie, choć nigdy byś się tego nie domyślił, słysząc jego akcent lub widząc, jak się nosi. Dziś całkowicie wpasował się w Park Avenue i Nantucket. Ma pięćdziesiąt jeden lat. Jego żona, Julia, pracowała kiedyś jako modelka. Jest jego drugą żoną.

– Dużo młodsza od niego? – zapytałem.

– Ma około trzydziestu pięciu lat.

– Jak to znosi?

– A czego byś oczekiwał?

– Bo ja wiem? Wszystkiego – odparłem. – Dzięki temu nigdy nie jestem zaskoczony.

– Jest kłębkiem nerwów. Prawie w ogóle nie opuszcza pokoju bliźniaczek.

– A starszy adoptowany syn? Ten siedemnastolatek? Jaki on jest?

Anderson wzruszył ramionami.

– Rozmawiałem z nim tylko dziesięć minut. Ma na imię Garret. Bishop zaadoptował go na rok przed rozwodem. To jedno z tych cudownych dzieci. Przystojny chłopak. W Andover Academy jedzie na najwyższych ocenach. Jest w reprezentacji uczelni w tenisie i hokeju na trawie. Jesienią zaczyna studia w Yale. No wiesz, szlachectwo zobowiązuje.

– Dowiedziałeś się czegoś od niego?

– Chyba był w szoku. Chował twarz w dłoniach, powtarzając, że nie może uwierzyć w to, co się stało. Głównie martwił się o matkę, jak ona to zniesie. Od dawna cierpi na depresję.

– Dlaczego Bishop w ogóle zaadoptował tych dwóch chłopców?

– Nie wiem. Interesowałem się dziećmi, nie ojcem.

Kiwnąłem głową.

– Czyli mamy Garreta, potem Billy’ego, następnie Brooke i… jak ma na imię ta druga bliźniaczka?

– Tess.

– Garret, Billy, Brooke i Tess.

– Zgadza się.

– Czy ktoś jeszcze był w domu w noc śmierci Brooke?

– Niania. Claire Buckley. Spędza z Bishopami lato na wyspie. Opiekuje się dziećmi, ma dach nad głową, wolne wieczory i weekendy… takie tam.

– Młoda i ładna – zauważyłem. – Jest blisko związana z żoną Bishopa.

– Zgadłeś.

– Byli tego wieczoru w domu jacyś goście?

– Nie.

Popatrzyłem na wodę: na jej tafli połyskiwały białe igiełki światła elektrycznego.

– A więc dlaczego twoim zdaniem Bishop dał ci wolną rękę?

– Nie wiem. Tak jak ci powiedziałem, to mnie właśnie niepokoi.

– Ale to się stało, zanim przyszły wyniki sekcji zwłok – zauważyłem.

– A jednak… – zaczął Anderson.

– Może miał już dość. Stawał po jego stronie, gdy wychodziły na jaw te sprawy z pożarami, znęcaniem się nad zwierzętami… a teraz to. Może w końcu dotarło do niego, że Billy jest niebezpiecznym dzieciakiem.

– Możliwe.

– A może chodzi o coś innego.

– Jak…

– Jak na przykład o to, że wolał, by podejrzenie padło na Billy’ego niż na kogoś innego. Na cudowne dziecko w rodzinie. Na żonę. Lub na niego samego.

– Też możliwe – zgodził się Anderson. Umilkł na chwilę. – Gdybym miał do pomocy psychiatrę, może udałoby mi się dowiedzieć, która z tych możliwości wchodzi w grę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: