– Gdzieś muszą ulokować swoje rzeczy – wyjaśniła.
Hans z Jupiterem przenieśli z lodówki zakupy garncarza, usadowili się wraz z ciocią Matyldą w szoferce i ruszyli w drogę.
Gdy skręcili z szosy, niebieski kabriolet z rejestracją Illinois stał już koło szopy z materiałami garncarza. Tom taszczył dwie walizki, a pani Dobson zatrzymała się na ganku. Wiatr rozwiewał jej krótkie, jasne włosy.
– Wszystko w porządku? – zawołała ciocia Matylda.
– Wszędzie pełno szarego proszku do pobierania odcisków palców – odpowiedziała pani Dobson. – Przypuszczam, że da się to usunąć. No i poza tysiącami garnków ten dom świeci pustkami.
– Pan Potter nie uznaje obarczania się dobytkiem – powiedział Jupiter.
Eloise Dobson spojrzała na niego z ciekawością.
– Czy zawsze wysławiasz się w ten sposób?
– Jupiter dużo czyta – wyjaśniła ciocia Matylda, przystając za ciężarówką, żeby przypilnować rozładunku.
Jupiter mordował się właśnie z ciężkim, mosiężnym wezgłowiem łóżka, gdy zobaczył dwóch mężczyzn idących wolno drogą z Domu na Wzgórzu. Poznał wczorajszych przyjezdnych, szczupłego czarnowłosego i tęgiego łysego. Obaj nosili miejskie garnitury i czarne kapelusze. Obrzucili spojrzeniem rozgardiasz na podwórzu garncarza, przecięli szosę i zniknęli na ścieżce prowadzącej na plażę.
Tom Dobson podszedł do Jupitera.
– Kto to? – zapytał. – Sąsiedzi?
– Nie jestem pewien. Są nowi w mieście.
Tom podtrzymał wezgłowie z drugiej strony i podnieśli je razem.
– Dziwny strój na przechadzkę po plaży- zauważył.
– Nie każdy wie, co gdzie należy nosić – powiedział Jupiter, myśląc o wspaniałych ubraniach pana Farriera.
Wtaszczyli wezgłowie do domu i dalej po schodach na piętro, gdzie Jupiter stwierdził, że pani Dobson miała rację. Dom garncarza był kompletnie pusty. Na piętrze znajdowały się cztery sypialnie i łazienka ze staroświecką wanną, osadzoną wysoko na lwich łapach. W jednej sypialni stała wąska prycza, czysto zasłana i okryta białą kapą. Oprócz niej był nocny stolik, lampa, budzik i mała komódka z trzema szufladami, pomalowana na biało. Pozostałe trzy sypialnie były nieskazitelnie czyste, ale całkowicie puste.
– Czy chcesz ten pokój, mamo? – zapytał Tom, zaglądając do sypialni od frontu.
– Wszystko jedno który.
– W tym jest kominek. O rany! – wykrzyknął Tom. – Zobacz to dziwo!
Oparli wezgłowie o ścianę i obaj podeszli do ceramicznej tarczy. Ogromna, o blisko półtorametrowej średnicy, osadzona była w ścianie nad kominkiem.
– Dwugłowy orzeł – powiedział Jupiter.
Tom przekrzywił głowę i przyglądał się szkarłatnemu ptakowi na tarczy.
– Znasz go już? – zapytał.
– Twój dziadek musi go dobrze znać. Zawsze nosi medalion z takim orłem. Musi on mieć dla niego jakieś specjalne znaczenie. Na tych dwu dużych urnach przed domem jest ten sam motyw. Nie zauważyłeś?
– Byłem zbyt zajęty wnoszeniem łóżka.
Na schodach ciężko zadudniły kroki cioci Matyldy.
– Mam nadzieję, że pomyślał o dostatecznej ilości pościeli – mówiła. – Jupiterze, czy widziałeś gdzieś materace?
– Są w drugim pokoju! – zawołał Tom. – Zupełnie nowe. Jeszcze w opakowaniu.
– Dzięki Bogu – ciocia Matylda otwierała jedne drzwi po drugich, wreszcie trafiła na szafę ścienną z bielizną pościelową. Były w niej również koce i duże nowe poduszki, jeszcze nie wyjęte z plastykowych worków. Ciocia otworzyła okno od frontu. – Hans!
– Idę! – Hans wchodził po schodach frontowych, taszcząc tylne oparcie mosiężnego łóżka.
– Będzie ciężko to złożyć – zauważył Tom.
Istotnie, wszyscy trzej dobrze się napracowali, nim wielkie, mosiężne łóżko stanęło wreszcie na nogach. Osadzili siatki, ułożyli materace i ciocia Matylda zaczęła rozkładać pościel.
– Och! Zakupy! – przypomniała sobie nagle. – Wszystko wciąż leży na ciężarówce.
– Zakupy? Doprawdy, nie powinna pani – powiedziała pani Dobson.
– To nie ja. To pani ojciec nakupował wczoraj jedzenia jak dla armii. Trzymałam je u siebie w lodówce, żeby się nie zepsuło.
Pani Dobson wyglądała na poruszoną.
– Wszystko wskazuje na to, że ojciec przygotowywał się na nasz przyjazd. Dlaczego więc uciekł?… Mniejsza z tym, wezmę zakupy. – Wyszła szybko z pokoju.
– Jupiterze, idź pani pomóc – powiedziała ciocia Matylda.
Jupiter był w połowie schodów, gdy pani Dobson weszła do domu z dwiema wielkimi, papierowymi torbami zakupów.
– W każdym razie głód nam nie grozi – stwierdziła i skierowała się do kuchni.
Jupiter pobiegł za nią, gdy wtem stanęła na progu jak wryta. Pod drzwiami do spiżarni trzy dziwne, niesamowicie zielone płomienie migocąc wyskakiwały z podłogi.
– Co się dzieje?! – ciocia Matylda i Tom zbiegali z tupotem po schodach, a za nimi Hans.
Jupiter i pani Dobson stali bez ruchu, wpatrując się w języki widmowo zielonych płomieni.
– Boże miłosierny – wykrztusiła ciocia Matylda. Płomienie zaskwierczały i zapadły się, a potem zgasły, nie zostawiając ani nitki dymu.
– Co to, u licha? – powiedział Tom.
Jupiter, Hans i Tom wysunęli się naprzód i weszli do kuchni. Dobrą minutę wpatrywali się w linoleum, w miejsce, gdzie przed chwilą tańczyły płomienie. Wreszcie Hans wyraził głośno ich myśli:
– To garncarz! Wrócił! Wrócił straszyć we własnym domu!
– Niemożliwe! – powiedział Jupiter.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że w linoleum wyraźnie widniały trzy wypalone odciski stóp. Były to ślady bosych stóp.