W czwartej kabinie po jednej stronie znajdowały się dwie małe otomany, po drugiej zaś damska toaleta. Do ściany obok drzwi toalety była przytwierdzona drabinka prowadząca do klapy w suficie. Wiodące przez środek całego samolotu przejście kończyło się drzwiami. Przypuszczalnie za nimi był słynny apartament dla nowożeńców, który wywołał tyle komentarzy prasowych. Harry nacisnął klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte.
Idąc z powrotem do swojej kabiny przyjrzał się nieco uważniej współpasażerom.
Domyślał się, że mężczyzna w kosztownym francuskim ubraniu to baron Gabon. Naprzeciwko niego siedział jakiś nerwowy facet bez skarpetek. Bardzo dziwne. Może to właśnie był profesor Hartmann. Miał na sobie okropny garnitur i sprawiał wrażenie na wpół zagłodzonego.
Rozpoznał bez trudu Lulu Bell, lecz ze zdumieniem stwierdził, że słynna gwiazda ma już około czterdziestki. Do tej pory wyobrażał sobie, iż jest w wieku odtwarzanych przez siebie bohaterek, to znaczy nie przekroczyła dziewiętnastu lat. Dostrzegł także, że Lulu nosi dużo nowoczesnej, starannie dobranej biżuterii: kwadratowe klipsy, wielkie bransolety i broszkę z kryształu górskiego, prawdopodobnie autorstwa Boucherona.
Ponownie dostrzegł piękną blondynkę, którą zobaczył po raz pierwszy w barze hotelu South – Western. Zdjęła słomkowy kapelusz. Miała błękitne oczy i gładką cerę. Akurat śmiała się z czegoś, co powiedział jej towarzysz. Najwyraźniej była w nim zakochana, choć nie sprawiał zbyt imponującego wrażenia. Ale kobiety lubią mężczyzn, którzy dają im okazję do śmiechu – pomyślał Harry.
Stara gęś obwieszona klejnotami była zapewne księżną Lavinią. Z jej twarzy ani na chwilę nie znikał wyraz obrzydzenia, jakby zmuszano ją do przebywania w zapuszczonym chlewie.
Obszerna kabina, przez którą przechodzili wsiadając do samolotu, była wówczas pusta, teraz jednak zaczęła pełnić rolę czegoś w rodzaju salonu. Przeniosło się tam czterech czy pięciu pasażerów, w tym także wysoki osobnik zajmujący miejsce naprzeciwko Harry'ego. Większość mężczyzn grała w karty; Harry'emu przemknęło przez myśl, że podczas takiego lotu zawodowy szuler mógłby zbić całkiem sporą fortunę.
W chwili kiedy wrócił do swojej kabiny, steward przyniósł mu whisky.
– Wygląda na to, że samolot jest w połowie pusty – zauważył Harry.
Nicky pokręcił głową.
– Mamy komplet pasażerów.
Harry rozejrzał się dookoła.
– Przecież w tej kabinie są cztery wolne miejsca, tak samo jak w pozostałych.
– Rzeczywiście, podczas dziennych lotów mieści się tu dziesięć osób, ale spać może tylko sześć. Sam się pan przekona po kolacji. Tymczasem proponuję rozkoszować się przestrzenią.
Harry zajął się drinkiem. Steward był grzeczny i uprzejmy, ale nie płaszczył się przed gościem jak, powiedzmy, kelner w londyńskim hotelu. Ciekawe, czy wszyscy amerykańscy kelnerzy zachowują się w ten sposób. Harry miał nadzieję, że tak, bo podczas swoich wypraw w głąb dziwacznego świata londyńskiej arystokracji ogromnie deprymowało go to, że co chwila tytułowano go „sir” i kłaniano mu się do samej ziemi.
Nadeszła pora, by pogłębić znajomość z Margaret Oxenford, która popijała małymi łykami szampana i przeglądała jakieś czasopismo. Flirtował już z dziesiątkami dziewcząt w jej wieku, należącymi do tej samej klasy społecznej, więc odruchowo zaczął zadawać rutynowe pytania.
– Mieszka pani w Londynie?
– Mamy dom przy Eaton Square, ale większość czasu spędzamy na wsi – odparła. – Nasza posiadłość nazywa się Berkshire. Ojciec ma także chatę myśliwską w Szkocji.
Ton jej głosu świadczył o tym, że rozmowa od samego początku zaczęła ją nudzić i pragnęła zakończyć ją jak najszybciej.
– Polujecie państwo? – To pytanie również należało do podstawowego schematu. Większość zamożnych osób polowała i niemal wszystkie uwielbiały o tym opowiadać.
– Niewiele. Znacznie częściej strzelamy do celu.
– Pani także? – zapytał ze zdziwieniem. Nie była to typowo kobieca rozrywka.
– Kiedy mi na to pozwolą.
– Założę się, że ma pani mnóstwo wielbicieli?
Odwróciła się do niego i zniżyła głos.
– Po co zadajesz mi te wszystkie głupie pytania?
W Harry'ego jakby piorun strzelił. Na moment zapomniał języka w gębie. Jeszcze żadna z dziewcząt, z którymi rozmawiał, nie zareagowała w ten sposób.
– A są głupie? – wykrztusił wreszcie.
– Przecież wcale nie obchodzi cię, gdzie mieszkam ani czy poluję.
– Ale o tym rozmawiają ludzie należący do dobrego towarzystwa.
– Ty jednak do niego nie należysz.
– Niech mnie licho! – powiedział ze swoim naturalnym akcentem. – Nigdy nie owijasz niczego w bawełnę, zgadza się?
Roześmiała się, po czym odparła:
– Tak już lepiej.
– Nie mogę bez przerwy zmieniać akcentu. W końcu wszystko mi się pomyli.
– W porządku. Zgadzam się na amerykański akcent pod warunkiem, że przestaniesz zanudzać mnie tymi idiotycznymi pytaniami.
– Jak sobie życzysz; złotko – odparł, wracając do roli Harry'ego Vandenposta. Nie jest głupią gąską – pomyślał. – Ta dziewczyna ma swój rozum. Ale dzięki temu była o wiele bardziej interesująca.
– Świetnie to robisz – powiedziała. – Nigdy bym się nie domyśliła, że udajesz. Przypuszczam, że to część twojego modus operandi.
Zawsze czuł się bardzo niepewnie, kiedy coś przy nim mówiono po łacinie.
– Chyba tak – zgodził się, nie mając bladego pojęcia, co miała na myśli. Powinien szybko zmienić temat. Zastanawiał się, w jaki sposób można najprędzej utorować sobie drogę do jej serca. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie mógł flirtować z nią tak jak z innymi dziewczętami. Może interesowały ją zjawiska paranormalne w rodzaju seansów spirytystycznych i nekromancji?
– Wierzysz w duchy? – zapytał.
Zareagowała bardzo ostro.
– Za kogo mnie uważasz? I czemu usiłujesz zmienić temat?
W innej sytuacji zbyłby to żartem, ale z jakiegoś powodu zachowanie Margaret ukłuło go boleśnie.
– Dlatego że nie znam łaciny! – parsknął.
– O czym ty mówisz, na Boga?
– Nie wiem, co znaczą takie słowa jak „modus andi”.
Przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną i zagniewaną, ale zaraz potem jej twarz rozpogodziła się.
– Modus operandi – poprawiła go.
– Za krótko chodziłem do szkoły, żeby nauczyć się tych rzeczy.
Zdumiała go reakcja dziewczyny. Zarumieniła się ze wstydu i szepnęła:
– Ogromnie mi przykro. To było bardzo niegrzeczne z mojej strony.
Nie spodziewał się takiego zachowania. Większość kobiet uważała, że ich obowiązkiem jest świecenie mężczyźnie w oczy swoim wykształceniem. Sprawiło mu przyjemność, iż Margaret jest lepiej wychowana niż większość dziewcząt z jej warstwy społecznej.
– Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem.
Zaraz potem spotkało go kolejne zaskoczenie.
– Wiem, co czujesz, bo ja także nie otrzymałam dobrego wykształcenia.
– Mimo że macie tyle pieniędzy? – zapytał z niedowierzaniem.
Skinęła głową.
– Rodzice nie pozwolili mi chodzić do szkoły.
Harry był wręcz wstrząśnięty. Większość londyńczyków należących do klasy robotniczej uważała za punkt honoru, by ich dzieci chodziły do szkoły. Często opuszczały zajęcia, kiedy na przykład jedyna para butów, jaką miały, musiała być oddana do naprawy, ale prawie nie zdarzało się, żeby rodzice uniemożliwiali im pobieranie nauki. Było to coś niemal równie wstydliwego jak aresztowanie przez policję albo wizyta komornika.
– Przecież dzieci muszą się uczyć! Takie jest prawo!
– Zawsze miałyśmy te głupie guwernantki. Dlatego nie mogę iść na uniwersytet – brak przygotowania. – Wyraźnie posmutniała. – Mam wrażenie, że chybaby mi się tam podobało.
– To niewiarygodne. Zawsze wydawało mi się, że bogaci ludzie mogą robić wszystko, na co mają ochotę!.
– Nie wtedy, kiedy mają takiego ojca jak ja.
– A co z nim? – zapytał Harry, wskazując ruchem głowy Percy'ego.
– Och, on jest w Eton, ma się rozumieć – odparła z goryczą. – Z chłopcami sprawa ma się zupełnie inaczej.
– Czy to znaczy – zapytał ostrożnie Harry po chwili milczenia – że nie zgadzasz się z ojcem także w innych sprawach? Na przykład jeśli chodzi o politykę?
– Oczywiście! – potwierdziła z zapałem. – Jestem socjalistką.
Harry wiedział, że znalazł drogę wiodącą do jej serca.
– W swoim czasie należałem do partii komunistycznej – rzucił mimochodem. Była to prawda: wstąpił w wieku szesnastu lat, by wypisać się po trzech tygodniach. Czekał na reakcję dziewczyny, by zdecydować, co mówić dalej.
Natychmiast się ożywiła.
– Dlaczego odszedłeś?
Dlatego, że ciągnące się w nieskończoność zebrania śmiertelnie go nudziły. Doszedł jednak do wniosku, że lepiej jej tego nie mówić. Spróbował zagrać na czas.
– Właściwie trudno powiedzieć…
Powinien był zdawać sobie sprawę, że takie ogólniki jej nie wystarczą.
– Przecież musisz wiedzieć dlaczego! – wpadła mu niecierpliwie w słowo.
– Przypuszczam, że trochę za bardzo przypominało to lekcje religii.
Roześmiała się.
– Wiem, co masz na myśli.
– Ale i tak wydaje mi się, że jeśli chodzi o zwracanie bogactwa tym, którzy je wytworzyli, to dokonałem więcej niż wszyscy komuniści razem wzięci.
– Jak to?
– No, brałem pieniądze z Mayfair i zanosiłem je do Battersea.
– Chcesz powiedzieć, że okradałeś tylko bogatych?
– Okradanie biednych nie ma sensu, gdyż najczęściej nie mają pieniędzy.
Ponownie się roześmiała.
– Chyba jednak nie rozdawałeś im zdobytych nieprawnie bogactw, jak Robin Hood?
Zastanowił się błyskawicznie, co powiedzieć. Czy uwierzy mu, jeśli będzie starał się jej wmówić, że grabił bogatych wyłącznie po to, by wspomagać biednych? Margaret była inteligentna, lecz także naiwna… ale chyba nie aż tak naiwna.
– Nie jestem instytucją dobroczynną – odparł, wzruszając ramionami – choć czasem zdarza mi się pomagać ludziom.
– Zdumiewające – stwierdziła. Z oczami błyszczącymi zainteresowaniem wyglądała bardzo atrakcyjnie. – Miałam nadzieję, że istnieją ludzie tacy jak ty, ale to coś zupełnie niesamowitego spotkać cię i rozmawiać z tobą jakby nigdy nic.