Był wtedy na ostatnim roku studiów w Oksfordzie. Margaret z radością wstąpiłaby na uniwersytet, ale nie miała na to żadnych szans, ponieważ nigdy nie chodziła do żadnej szkoły. Mimo to wiele czytała – głównie dlatego, że nie miała nic innego do roboty – i ogromnie się ucieszyła, kiedy spotkała kogoś podobnego do niej, kto lubił rozmawiać o ideach. Był jedynym mężczyzną, jakiego znała, który wyjaśniając coś nie traktował jej z wyniosłą pobłażliwością. Miał chłodny, analityczny umysł, w dyskusji cechowała go nieskończona cierpliwość i był całkowicie pozbawiony intelektualnej próżności – nigdy nie udawał, że coś rozumie, jeśli sprawy miały się dokładnie na odwrót. Zachwyciła się nim od samego początku.
Przez długi czas nie myślała o swoim uczuciu jako o miłości. Jednak pewnego dnia Ian wyznał, szukając długo odpowiednich słów i jąkając się w niezwykły dla siebie sposób:
– Zdaje się… Zdaje mi się, że… że zakochałem się w tobie. Czy to wszystko zepsuje?
Dopiero wtedy uświadomiła sobie z radością, że ona też go kocha.
Odmienił jej życie, zupełnie jakby przeniosła się do obcego kraju, gdzie wszystko było inne: krajobraz, pogoda, ludzie, jedzenie. Wszystko to bardzo się jej podobało. Ograniczenia i niedogodności związane z koniecznością mieszkania z rodzicami zaczęły wydawać się błahe i mało istotne.
Rozjaśniał jej życie nawet po tym, jak wstąpił do Brygady Międzynarodowej i pojechał do Hiszpanii, by walczyć po stronie legalnego rządu przeciwko faszystowskim rebeliantom. Była z niego dumna, ponieważ miał odwagę bronić swych przekonań i był gotów zaryzykować życie w obronie sprawy, w którą wierzył. Od czasu do czasu dostawała od niego listy. Raz przysłał jej wiersz. Potem nadeszła wiadomość, że zginął rozerwany na strzępy przez pocisk artyleryjski, i Margaret była przekonana, iż jej życie również dobiegło kresu.
– Wywierał na mnie zły wpływ… – powtórzyła z goryczą. – Oczywiście. Dlatego że nauczył mnie, by nie wierzyć ślepo w dogmaty, demaskować kłamstwa, nienawidzić ignorancji i brzydzić się hipokryzją. W rezultacie nie nadaję się do życia w cywilizowanym społeczeństwie.
Ojciec, matka i Elizabeth zaczęli mówić niemal jednocześnie, po czym umilkli, ponieważ nie sposób było zrozumieć żadnego z nich. W ciszy, która zapadła, ostro i wyraźnie zabrzmiały słowa Percy'ego:
– Wracając do Żydów… W jednej z tych starych walizek ze Stamford, które leżą w piwnicy, znalazłem dość dziwną fotografię. – W Stamford, w stanie Connecticut, mieszkała rodzina matki. Percy wyjął z kieszeni na piersi wymięte, zblakłe zdjęcie. – Zdaje się, że miałem praprababkę, która nazywała się Ruth Glencarry, prawda?
– Owszem – potwierdziła matka. – To mama mojej mamy. Dlaczego pytasz, kochanie? Co tam znalazłeś?
Percy podał fotografię ojcu. Wszyscy zgromadzili się wokół niego, aby na nią spojrzeć. Przedstawiała uliczną scenkę z jakiegoś amerykańskiego miasta, prawdopodobnie Nowego Jorku, sprzed mniej więcej siedemdziesięciu lat. Na pierwszym planie znajdował się około trzydziestoletni Żyd z czarną brodą, ubrany w prosty roboczy strój i w kapeluszu na głowie. Stał obok wózka z zainstalowanym kołem szlifierskim, na wózku zaś wisiała tabliczka z wyraźnym napisem: Reuben Fishbein – Szlifierz”. Obok mężczyzny stała dziesięcioletnia dziewczynka w lichej bawełnianej sukience i ciężkich buciorach.
– Co to ma być, Percy? – zapytał ojciec. – Kim są ci odrażający ludzie?
– Spójrz na odwrotną stronę.
Ojciec odwrócił zdjęcie. Z tyłu fotografii znajdował się podpis: „Ruthie Glencarry, z domu Fishbein, lat 10”.
Margaret spojrzała na ojca. Był wstrząśnięty.
– To ciekawe, że dziadek mamy ożenił się z córką żydowskiego szlifierza, ale podobno w Ameryce często zdarzają się takie rzeczy – zauważył Percy.
– Niemożliwe! – wykrztusił ojciec drżącym głosem, ale Margaret domyślała się, że w głębi duszy uważał, iż jest to jak najbardziej prawdopodobne.
– Tak czy inaczej – ciągnął Percy pogodnym tonem – żydowskie pochodzenie dziedziczy się w linii żeńskiej, więc skoro babka mojej matki była Żydówką, to ja też jestem Żydem.
Ojciec zbladł jak ściana, matka natomiast zmarszczyła lekko brwi.
– Mam nadzieję, że Niemcy nie wygrają wojny – dodał Percy. – Nie pozwoliliby mi chodzić do kina, a mama musiałaby naszyć żółte gwiazdy na wieczorowe suknie.
To wszystko wyglądało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Margaret przyjrzała się dokładnie słowom napisanym na odwrocie zdjęcia… i wreszcie zrozumiała, o co chodzi.
– To twój charakter pisma, Percy! – wykrzyknęła.
– Skądże znowu! – zaprzeczył brat.
Teraz jednak wszyscy przekonali się, że miała rację. Margaret wybuchnęła radosnym śmiechem; Percy znalazł gdzieś zdjęcie przedstawiające jakąś żydowską dziewczynkę i sfałszował podpis, by nabrać ojca. Nic dziwnego, że ojciec dał się oszukać. Chyba największym koszmarem, jaki dręczy każdego faszystę, jest to, iż mogłoby się okazać, że on sam pod względem rasowym nie jest czystego pochodzenia. Dobrze mu tak.
– Ha! – prychnął pogardliwie ojciec i rzucił fotografię na stół.
– No wiesz, Percy! – powiedziała matka oburzonym tonem.
Na pewno by się na tym nie skończyło, gdyby nie to, że właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i Bates, choleryczny główny lokaj, oznajmił:
– Podano drugie śniadanie, wasze lordowskie moście!
Przeszli na drugą stronę holu, do małej jadalni. Jak zwykle w niedziele drugie śniadanie składało się z zanadto wysmażonego befsztyka. Matka dostała sałatkę; nie jadała gotowanych i smażonych potraw, wierząc, że wysoka temperatura pozbawia je wszelkich wartości odżywczych.
Ojciec odmówił modlitwę i usiedli do stołu. Bates podał matce wędzonego łososia. Według jej teorii potrawy wędzone, marynowane lub konserwowane w jakiś inny sposób nadawały się do spożycia.
– Sprawa jest jasna – oświadczyła matka, nałożywszy sobie na talerz porcję łososia. Powiedziała to takim tonem, jakby była nieco zażenowana, że zawraca innym głowę tak oczywistymi kwestiami. – Musimy przenieść się do Ameryki i tam zaczekać, aż ta głupia wojna dobiegnie końca.
Zamilkli zdumieni. Pierwsza odezwała się Margaret.
– Nie! – wykrzyknęła z oburzeniem.
– Wydaje mi się, że mieliśmy już dość kłótni jak na jeden dzień – odparła matka. – Pozwól, żebyśmy przynajmniej spożyli posiłek w spokoju i harmonii.
– Nie! – powtórzyła Margaret. Była tak wstrząśnięta, że z trudem znajdowała odpowiednie słowa. – Nie możecie… nie wolno wam tego zrobić! To jest… To jest… – Chciała zarzucić im zdradę i tchórzostwo, dać głośno wyraz swemu oburzeniu, ale słowa nie mogły przecisnąć się jej przez gardło. – To nieprzyzwoite!
Nawet tego było zbyt wiele.
– Jeżeli nie potrafisz utrzymać języka za zębami, będzie chyba lepiej, jeśli nas opuścisz – powiedział ojciec.
Margaret przycisnęła serwetkę do ust, by stłumić rozpaczliwy szloch, po czym odepchnęła krzesło, wstała i wybiegła z pokoju.
Planowali to od wielu miesięcy, rzecz jasna.
Percy przyszedł później do pokoju Margaret i zaznajomił ją ze wszystkimi szczegółami. Dom miał zostać zamknięty, meble okryte pokrowcami, służba zwolniona. Majątek pozostanie w rękach zarządcy, który zajmie się także zbieraniem opłat dzierżawnych. Pieniądze będą gromadzone w banku. W związku z obowiązującymi podczas wojny przepisami finansowymi nie będzie można przesłać ich do Ameryki. Konie zostaną sprzedane, dywany zwinięte i obsypane proszkiem przeciwko molom, srebra zamknięte na cztery spusty.
Elizabeth, Margaret i Percy mogli zabrać po jednej walizce. Pozostała część dobytku ma być przewieziona przez firmę zajmującą się przeprowadzkami. Ojciec zarezerwował dla nich miejsca na pokładzie Clippera linii Pan American, odlatującego w środę z Southampton.
Percy'ego ogarnęło niesamowite podniecenie. Leciał już samolotem dwa lub trzy razy, ale Clipper to było coś zupełnie innego. Maszyna była ogromna i nieprawdopodobnie luksusowa; kilka tygodni temu, kiedy rozpoczęła regularne loty, gazety opisywały ją z najdrobniejszymi szczegółami. Podróż do Nowego Jorku trwała dwadzieścia dziewięć godzin, w nocy zaś, nad oceanem, pasażerowie kładli się do łóżek.
Margaret doszła do wniosku, że jest w tym coś typowego: nawet ich ucieczka odbędzie się w luksusowych warunkach, mimo że pozostających w kraju rodaków będą czekały niewygody i niebezpieczeństwa wojny.
Percy wyszedł, by spakować swoją walizkę, Margaret zaś położyła się na łóżku i wpatrzyła w sufit – gorzko rozczarowana i kipiąca wściekłością płakała bezsilnie, wiedząc, że nie jest w stanie uczynić nic, żeby pokierować swoim losem.
Nie wychodziła z pokoju aż do wieczora.
W poniedziałek rano, kiedy jeszcze leżała w łóżku, przyszła do niej matka. Margaret usiadła w pościeli i obrzuciła ją nieprzyjaznym spojrzeniem, matka natomiast zajęła miejsce na stołeczku przed toaletką i spojrzała na odbicie córki w lustrze.
– Proszę cię, nie sprzeciwiaj się ojcu w tej sprawie – powiedziała.
Margaret uświadomiła sobie, że matka jest bardzo zdenerwowana. W innych okolicznościach z pewnością odniosłaby się do niej nieco łagodniej, lecz tym razem zbyt mocno zaangażowała się w sprawę, by choć zmienić ton głosu.
– To tchórzostwo! – wybuchnęła.
Matka zbladła.
– Nie uważam, żebyśmy postępowali jak tchórze.
– Uciekacie z kraju w chwili, kiedy wybucha wojna!
– Nie mamy wyboru. Musimy wyjechać.
– Dlaczego? – zapytała ze zdumieniem Margaret.
Matka odwróciła się od lustra i spojrzała bezpośrednio na nią.
– Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, twój ojciec znajdzie się w więzieniu.
Zupełnie ją to oszołomiło.
– Jak to? Przecież to nie przestępstwo, że jest się faszystą!
– Obowiązują prawa stanu wyjątkowego. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Ostrzegł nas jeden z przyjaciół z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ojciec zostanie aresztowany, jeżeli do końca tygodnia nie opuści Wielkiej Brytanii.
Margaret nie mogła uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy chcą zamknąć jej ojca w więzieniu jak pospolitego złodzieja. Nagle zrobiło się jej bardzo głupio; do tej pory nie zastanawiała się nad tym, jak wielkie zmiany poczyni wojna w dotychczasowym normalnym życiu.