Evda Nal zamilkła.

— Ale w czym się wyrażało to wszystko, co chciał odtworzyć Kart San? — spytała Veda Kong. — Może w ściągnięciu wąskich brwi, w pochyleniu głowy i bezbronności odsłoniętego karku. Zastanawiający jest zwłaszcza wyraz oczu, w których przebija tajemniczość przyrody, poczucie beztroskiej, jakby roztańczonej siły i jednocześnie trwożnej wiedzy.

— Szkoda, że nie widziałem tego obrazu — westchnął Dar Wiatr. — Będę musiał pojechać do Pałacu Historii. Widzę barwy, ale trudno mi wyobrazić sobie pozę dziewczyny.

— Pozę? — Evda Nal zatrzymała się. — Oto ma pan „Córę Gondvany”… — zrzuciła z ramion ręcznik, uniosła wysoko ugiętą prawą rękę, przechyliła się w tył, zwrócona nieco w stronę Dara Wiatra. Długą nogę lekko uniosła, stawiając mały krok, i zastygła w bezruchu. Jej giętkie ciało jak gdyby rozkwitło.

Wszyscy patrzyli na nią z zachwytem.

— Evdo, nigdy bym nie przypuszczał!… — zawołał Dar Wiatr. — Pani jest niebezpieczna jak na pół obnażone ostrze sztyletu.

— Wietrze, znów niezręczne komplementy! — zaśmiała się Veda. — Czemu „na pół”, a nie „zupełnie”?

— Ma rację — uśmiechnęła się Evda Nal, przybrawszy już normalną postawę. — Właśnie „na pół”. Niebezpieczna jak całkowicie obnażone i połyskujące ostrze, żeby użyć epickiego języka Dara Wiatra, jest nasza nowa znajoma, cudowna Czara Nandi.

— Nie mogę uwierzyć, żeby ktokolwiek mógł się równać z panią! — rozległ się nagle zza kamienia nieco ochrypły głos.

Evda Nal pierwsza dostrzegła rudą, podstrzyżoną czuprynę i blade, niebieskie oczy patrzące na nią z takim zachwytem, jakiego dotąd nie widziała na niczyjej twarzy.

— Jestem Ren Boz! — powiedział nieśmiało rudy mężczyzna. Jego niewysoka, wąska w ramionach postać ukazała się zza wielkiego kamienia.

— Właśnie pana szukamy. — Veda ujęła dłoń fizyka. — To Dar Wiatr.

Ren Boz zaczerwienił się, wskutek czego piegi, którymi była usiana jego twarz i szyja, nabrały wyraźniejszej barwy.

— Zatrzymałem się na górze — Ren Boz wskazał kamieniste zbocze — tam jest dawny grób.

— W tym grobie pogrzebano znanego poetę bardzo dawnych czasów — zauważyła Veda.

— Na grobie wyryty jest napis. — Fizyk rozwinął arkusik blachy, powiódł po nim krótką linijką i na matowej powierzchni ukazały się cztery rzędy niebieskich znaków.

— To są europejskie litery — wyjaśniła Veda — pismo, które było w użyciu, zanim wprowadzono wszechświatowy alfabet liniowy! Ma niedorzeczną formę, przejętą z piktogramów” jeszcze dawniejszej starożytności. Znam jednak ten język.

— Niech pani przeczyta, Vedo!

— Proszę o chwilę ciszy! — powiedziała Veda i wszyscy zasiedli na kamieniach. Veda Kong czytała:

W otchłani czasu, w wielkiej dziejów rzece
Giną okręty, myśli, wydarzenia.
A ja w swą wielką wędrówką polecą,
Unosząc z Ziemi najlepsze złudzenia…

— Ależ to wspaniałe! — Evda Nal uklękła. — Poeta współczesny nie potrafiłby lepiej określić potęgi czasu. Ciekawa jestem, jakie z ziemskich złud uważał za najlepsze i zabrał z sobą w myślach poprzedzających śmierć?

W dali ukazała się łódź z przezroczystego plastyku, w której siedziały dwie osoby.

— To Miiko z Cherlisem, jednym z tutejszych mechaników. A, nie — poprawiła się Veda — to przecież sam Frit Don, który stoi na czele wyprawy morskiej! Do wieczora, Wietrze, musicie zostać we trójkę, a ja zabieram z sobą Evdę.

Obie kobiety zbiegły do morza i popłynęły ku wyspie. Łódź zawróciła do nich, ale Veda machała ręką, dając znak, by płynęła dalej. Ren Boz, znieruchomiały, patrzył w ślad za pływaczkami.

— Niech pan się ocknie, Ren Boz. Do rzeczy! — zawołał na niego Mven Mas.

Fizyk, trochę zmieszany, uśmiechnął się łagodnie.

Spłacheć sypkiego piachu pomiędzy dwoma szeregami kamieni przekształcił się w naukową pracownię. Ren Boz, uzbrojony w odłamek muszli, rzucał się w podnieceniu na ziemię ścierając własnym ciałem, co sam napisał, i znów kreślił. Mven Mas wyrażał aprobatę lub zachętę krótkimi okrzykami. Wreszcie fizyk zamilkł i ciężko dysząc usiadł na piachu.

— Owszem — rzekł z wolna Dar Wiatr — pan dokonał rewelacyjnego odkrycia!

— Czyż ja sam?… Ponad dziesięć wieków temu starożytny matematyk Heisenberg wykrył zasadę nieoznaczoności, to jest — niemożności ścisłego jednoczesnego określania położenia i prędkości cząstek o rozmiarach atomowych. W rezultacie ta niemożność stała się możnością, kiedy poznano rachunek przejściowy, czyli repagularny. Mniej więcej w tym samym czasie odkryto pierścieniowy obłok mezonowy jądra atomowego i stany przejściowe pomiędzy tym pierścieniem a nukleonem. To znaczy, że zbliżono się do pojęcia antygrawitacji.

— Niech będzie i tak. Nie jestem znawcą matematyki dwubiegunowej 87 ani tym bardziej tego jej działu, który traktuje o rachunku repagularnym lub badaniu granic przejściowych. Ale to, czego pan dokonał w funkcjach cieniowych, jest zasadniczo nowe, choć trudno zrozumiałe dla nas, pozbawionych matematycznego wizjonerstwa. Mogę jednak ogarnąć wielkość odkrycia. Mam tylko jedną wątpliwość… — Dar Wiatr zająknął się.

— Jaką, jaką? — zaniepokoił się Mven Mas.

— Jak to zrealizować w praktyce? Wydaje mi się, że nie dysponujemy możliwością wytworzenia pola elektromagnetycznego o takim natężeniu.

– Żeby zrównoważyć pole grawitacyjne i wytworzyć stan przejściowy? — spytał Ren Boz.

— Właśnie. Wtedy przestrzeń poza granicami układu będzie po dawnemu niedostępna dla naszych oddziaływań.

— To prawda. Ale, jak zawsze w dialektyce, wyjścia należy szukać w przeciwieństwie. Jeśliby się otrzymało antygrawitacyjny cień.

— Oho!… Ale jak?

Ren Boz szybko nakreślił trzy linie proste, wąskie pole i przeciął to wszystko łukiem o dużym promieniu.

— Problem ten był znany jeszcze przed matematyką dwubiegunową. Około tysiąca lat temu nazywano to zagadnieniem czterech wymiarów. Wtedy panowały jeszcze powszechnie wyobrażenia o wielowymiarowości przestrzeni, nie znano właściwości cieniowych ciążenia, starano się przeprowadzić analogie z elektromagnetycznymi polami i myślano, że punkty osobliwe oznaczają albo znikanie materii, albo też przekształcanie jej w coś niewytłumaczalnego. Jak można było wyobrażać sobie przestrzeń przy takiej znajomości natury zjawiska? Otóż nasi przodkowie domyślali się tego i owego, rozumieli, że jeśli odległość OA od gwiazdy A do środka Ziemi wyniesie dwadzieścia kwintylionów kilometrów, to odległość do tejże gwiazdy wzdłuż wektora ÓW równa się zeru… Praktycznie, powiedzmy, nie zeru, ale wielkości zbliżonej do zera. I powiadali, że czas przekształca się w zero, jeżeli prędkość ruchu równa się prędkości światła. Ale przecież rachunek kochlearny” odkryto też nie tak znów dawno!

— Ruch wzdłuż spirali znano tysiąc lat temu — ostrożnie wtrącił Mven Mas.

Ren Boz machnął ręką lekceważąco.

— Ruch, ale nie jego prawa! Więc jeżeli pole grawitacyjne i pole elektromagnetyczne to dwie strony tej samej własności materii, jeżeli przestrzeń jest funkcją ciążenia, to funkcją pola elektromagnetycznego będzie antyprzestrzeń. Przejście pomiędzy nimi daje w wyniku wektorową funkcję cieniową przestrzeni zerowej, znanej w mowie potocznej jako prędkość światła. Uważam, że otrzymanie przestrzeni zerowej w każdym kierunku jest możliwe. Mven Mas pragnie się dostać na Epsilon Tukana, a mnie jest wszystko jedno, byle dokonać doświadczenia! Byleby doszło do skutku doświadczenie. — Ren Boz, z wyrazem zmęczenia na twarzy, przysłonił oczy krótkimi, jasnymi rzęsami.

— Dla doświadczenia byłyby panu potrzebne nie tylko stacje kosmiczne, ziemska energia, jak powiadał Mven, ale jeszcze jakiś agregat. Chyba to sprawa niezbyt prosta i niełatwa do realizacji?

— Można by wykorzystać agregat Kora Julia w pobliżu Obserwatorium Tybetańskiego. Sto siedemdziesiąt lat temu przeprowadzono tam doświadczenia w związku z badaniami przestrzeni. Trzeba będzie nieco zmienić sprzęt, a ochotników do pracy dostanę w każdej chwili, i pięć, dziesięć, dwadzieścia tysięcy. Wystarczy tylko zwrócić się z apelem, natychmiast wezmą urlopy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: