Tymczasem twój numer cyrkowy zaczął mnie powoli irytować – zapytałem go, czy ma zamiar zatrzymać zdobycz, powiedziałem, że najlepiej byłoby, gdyby ukrył ją w swojej kabinie pod mostkiem, pomiędzy białą sową, gramofonem i Piłsudskim.
Wielki Mahlke miał inne plany i przeprowadził je. Bo gdyby Mahlke schował order pod pokładem; albo lepiej, gdybym nigdy nie przyjaźnił się z Mahlkem; albo jeszcze lepiej, gdyby jedno i drugie zbiegło się razem: gdyby ów przedmiot znikł w kabinie telegrafisty, a ja tylko luźno, z ciekawości i ponieważ chodziliśmy do tej samej klasy, byłbym związany z Mahlkem – wtedy nie musiałbym teraz pisać, nie musiałbym mówić do ojca Albana: „Czy to moja wina, że Mahlke później…” Ale ja piszę, bo muszę się od tego uwolnić. Wprawdzie przyjemnie jest uprawiać akrobacje na papierze – ale co mi pomogą białe chmury, wietrzyk, w precyzyjnym szyku wchodzące do portu ścigacze i stado mew, odgrywających rolę greckiego chóru; co mi po czarodziejskich sztuczkach z gramatyką; i gdybym nawet wszystko pisał małą literą i bez interpunkcji, musiałbym i tak powiedzieć: Mahlke nie ukrył zdobyczy w dawnej kabinie telegrafisty byłego polskiego minowca „Rybitwa”, nie powiesił jej pomiędzy marszałkiem Piłsudskim i czarną Matką Boską, ponad gramofonem-gruchotem i rozkładającą się białą sową, złożył tylko na dole krótką półgodzinną wizytę z lizakiem na szyi, podczas gdy ja liczyłem mewy, chełpił się – jestem tego pewien – przed swoją Madonną pięknym orderem, wyniósł go znowu przed luk w dziobie na światło dzienne, nałożył na siebie i swoje cacko spodenki kąpielowe, popłynął razem ze mną w wyrównanym tempie z powrotem na plażę i na oczach Schillinga, Hottena Sonntaga, Tulli Pokriefke i chłopców z tercji przeszmuglował metalowy przedmiocik w ściśniętej ręce do swojej kabiny w kąpielisku dla mężczyzn.
Jeśli o mnie chodzi, to tylko połowicznie i półgębkiem poinformowałem Tullę i jej towarzyszy, potem również zniknąłem w swojej kabinie, przebrałem się szybko i złapałem Mahlkego na przystanku dziewiątki. Przez całą drogę tramwajem starałem się go namówić, żeby oddał order – jeżeli w ogóle chce to zrobić – osobiście kapitanowi, o którego adres można się będzie wystarać.
Myślę, że wcale mnie nie słuchał. Staliśmy stłoczeni na tylnym pomoście. Wokoło nas ścisk, jak zwykle w późne popołudnie niedzielne. Pomiędzy przystankami otwierał rękę, którą trzymał między swoją a moją koszulą, i obaj patrzyliśmy w dół na ciemny metal z mokrą jeszcze, pomiętą wstążką. Koło Gut Saspe Mahlke przyłożył sobie na próbę order do węzła krawatu i nie zawiązując wstążki próbował przejrzeć się w szybie na pomoście jak w lustrze. Póki tramwaj stał na mijance, czekając na wóz z przeciwnej strony, spoglądałem uparcie ponad uchem Mahlkego, ponad zaniedbanym cmentarzem w Saspe i pokrzywionymi sosnami nadbrzeżnymi, ku lotnisku i miałem szczęście: gruby trójmotorowy Ju 52 powoli schodził do lądowania i dopomógł mi.
Ale niedzielni pasażerowie tramwaju i tak nie zwróciliby chyba uwagi na przedstawienie, które urządził Wielki Mahlke. Z małymi dziećmi i zwiniętymi płaszczami kąpielowymi na rękach, zmęczeni plażowaniem, staczali głośne boje ponad ławkami. Między przednim a tylnym pomostem tramwaju przelewał się głośny, to cichnący, to nasilający się, to znów dławiony płacz dzieci, przechodzący w senne kwilenie, unosiły się wyziewy, które potrafiłyby skwasić mleko.
Na końcowej stacji Brunshoferweg wysiedliśmy i Mahlke rzucił przez ramię, że ma zamiar zakłócić poobiednią drzemkę dyrektora Waldemara Klohsego; zamierza pójść sam – nie ma też sensu czekać na niego.
Klohse mieszkał – o czym wszyscy wiedzieliśmy – przy Baumbachallee. Towarzyszyłem jeszcze Wielkiemu Mahlkemu przez wykaflowany tunel pod torami kolejowymi, a potem puściłem go samego: szedł zygzakami, nie śpiesząc się. W lewej ręce trzymał końce wstążki pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem i kręcił młynka orderem, jakby to było śmigło pchające nas ku Baumbachallee.
Przeklęty plan i przeklęte wykonanie! Gdybyś był cisnął to świecidełko między konary lip: w tej willowej dzielnicy, ocienionej liściastymi drzewami, było dosyć srok, które pochwyciłyby je i zaniosły do swoich kryjówek, do srebrnych łyżeczek, pierścionków i broszek, do wielkiej ptasiej rupieciarni.
W poniedziałek Mahlkego nie było w szkole. W klasie coś przebąkiwano. Profesor Brunies miał lekcję niemieckiego. Nad otwartym tomem Eichendorffa znowu ssał tabletki cebionu, które powinien był rozdzielić pomiędzy uczniów. Od strony katedry
dochodził jego starczy, słodko-lepki bełkot: parę stronic z „Nicponia”, potem „Koło młyńskie”, „Kółeczko”, „Grajek” – „Wędrowali dwaj rześcy czeladnicy…” – „Jeśli sarenkę kochasz ponad inne…” – „We wszystkim drzemie pieśń…” – „Wiew łagodny tchnie niebiesko” – o Mahlkem ani słowa.
Dopiero we wtorek wszedł do klasy dyrektor Klohse z szarą teczką pod pachą, stanął obok profesora Erdmanna – który zmieszany zacierał ręce – i ponad naszymi głowami wionął chłodnym oddechem, że zdarzyło się coś niesłychanego, i to w chwili dziejowej, kiedy wszyscy powinni być solidarni. Dany uczeń – Klohse nie wymienił nazwiska – został usunięty ze szkoły. Postanowiono jednak nie zawiadamiać innych instancji, na przykład władz rejonowych. Wszystkim uczniom zaleca się zachować całkowite milczenie i dla dobra imienia szkoły starać się powetować haniebny postępek. Takie jest życzenie dawnego ucznia, kapitana marynarki, dowódcy łodzi podwodnej, odznaczonego, i tak dalej…
Wprawdzie Wielki Mahlke wyleciał z naszej budy, ale został przeniesiony do gimnazjum im. Horsta Wessela, bo w czasie wojny rzadko się zdarzało, żeby kogoś zupełnie wydalano ze szkół. Również w tamtej uczelni nie robiono wiele hałasu z powodu jego historii.
IX
Gimnazjum im. Horsta Wessela nazywało się przed wojną gimnazjum realnym im. Kronprinca Wilhelma i pachniało kurzem tak samo jak nasza szkoła. Jego gmach, zbudowany, zdaje się, w tysiąc
dziewięćset dwunastym roku, tylko zewnętrznie weselszy niż nasza buda z czerwonej cegły, znajdował się na południu przedmieścia, u stóp Jaschkentaler Wald, tak więc, kiedy jesienią rozpoczęła się znowu nauka, moja droga do szkoły nigdzie nie przecinała się z drogą Mahlkego.
Również w czasie wielkich ferii Mahlke przepadł bez wieści – lato bez Mahlkego – bo, jak mówiono, zgłosił się na obóz przysposobienia wojskowego, aby przejść kurs przygotowawczy do służby łączności. Nie pokazywał swoich oparzeń ani w Brösen, ani na plaży kąpieliska w Glettkau. Ponieważ nie było sensu szukać go w kaplicy Marii Panny, ksiądz Guzewski nie mógł liczyć podczas tych wakacji na najpewniejszego ze swoich ministrantów – ministrant Pilenz powiedział sobie: nie ma mszy bez Mahlkego.
Opuszczeni przez Mahlkego, siadywaliśmy od czasu do czasu na krypie, ale bez przyjemności. Hotten Sonntag bezskutecznie usiłował znaleźć dojście do kabiny telegrafisty. Także pomiędzy chłopcami z tercji chodziły wciąż nowe słuchy o fantastycznej i w zwariowany sposób urządzonej kryjówce we wnętrzu nadbudówki mostku. Jakiś wisus z blisko osadzonymi oczami, którego smarkateria z kornym podziwem nazywała Störtebekerem [4], nurkował niezmordowanie. Kuzyn Tulli Pokriefke, raczej chucherkowaty chłopczyna, był raz czy dwa na krypie, ale nie nurkował. W myślach albo też naprawdę próbowałem rozpocząć z nim rozmowę o Tulli; zależało mi na niej. Ale, tak jak mnie, zawróciła ona również kuzynowi głowę – i to czym? – sfilcowaną wełną, nieodłącznym zapachem kleju stolarskiego. – Gówno cię to obchodzi! – odpowiedział mi kuzyn, albo też mógł tak odpowiedzieć.
Tulla nie pokazywała się na krypie, przesiadywała na plaży, ale zerwała z Hottenem Sonntagiem. Wprawdzie byłem z nią dwa razy w kinie, ale nie stało się to dla mnie źródłem szczęścia: do kina chodziła z każdym. Mówiono, że zadurzyła się w owym Störtebekerze, i to nieszczęśliwie, ponieważ Störtebeker był przede wszystkim zapatrzony w naszą łajbę i szukał wejścia do kabiny Mahlkego. Pod koniec wakacji wiele szeptano o jego nurkowaniu, uwieńczonym rzekomo pomyślnym skutkiem. Dowodów nie było: nie wydobył ani jednej wygiętej od wilgoci płyty, ani jednego przegniłego pióra białej sowy. Pomimo to plotki utrzymywały się; a kiedy dwa i pół roku później nakryto ową dosyć osobliwą bandę młodocianych, której przywódcą miał być Störtebeker, podczas procesu była podobno mowa o naszej krypie i o kryjówce we wnętrzu mostku kapitańskiego. Ale ja byłem już wówczas w wojsku, dowiedziałem się o tym tylko z napomknięć, gdyż ksiądz Guzewski aż do końca, dopóki działała poczta, pisywał do mnie na wpół duszpasterskie, na wpół przyjacielskie listy. W jednym z ostatnich, ze stycznia czterdziestego piątego roku – kiedy wojska rosyjskie docierały już do Elbląga – była wzmianka o świętokradczym napadzie, którego dokonała tak zwana „banda sprzątaczy”, okradając kościół Serca Jezusowego, teren działalności księdza Wiehnke. Młody Störtebeker był w liście wymieniony po nazwisku; czytałem też, zdaje się, coś o trzyletnim dziecku, które banda czciła jako talizman, maskotkę. Niekiedy jestem tego pewien, a niekiedy waham się, czy w ostatnim lub przedostatnim liście księdza Guzewskiego – cały plik, podobnie jak mój dziennik, przepadł wraz z chlebakiem koło Cottbus – była mowa o minowcu, który przed początkiem letnich wakacji w czterdziestym drugim roku święcił swój wielki dzień, ale potem podczas ferii stracił cały swój urok; nawet dziś wakacje te zachowały mdły posmak, ponieważ zabrakło podczas nich Mahlkego. Bez niego nie było lata!